Czy wiecie, że Nowy Rok zaczął się dzisiaj?! W Indiach, oczywiście. Święto Diwali to pożegnanie ciemności i powitanie światła. Odegnanie zła i zaproszenie dobra. Obchodzi się je, by upamiętnić zwycięski pochód księcia Ramy, który uratował ukochaną żonę Sitę z rąk demona Rawany. Hindusi na jego powitanie zapalali lampy. A słowo Diwali oznacza właśnie łańcuch świateł. A dziś? Diwali to najdłużej obchodzone ze wszystkich świąt hinduskich. Jeszcze kilkanaście lat temu pobożni ludzie zapalali przed swoimi domami tradycyjne lampki oliwne z gliny, takie, jak te na zdjęciu. Miały one też witać w progach domostwa Lakszmi - boginię dobrobytu i szczęścia. Dziś, niestety, komercja ze swoimi oblepionymi dolarami mackami (OMG, cóż za porażająca konstrukcja językowa) dotarła także do hinduskich wiosek i zamiast odświętnych lamp, mężczyźni (tylko oni mają ten przywilej) zanieczyszczają i tak już zatrute spalinami powietrze i wypuszczają w niebo sztuczne ognie. Niebo podczas Diwali przypomina wtedy to nasze sylwestrowe, pijane, pachnące siarką. Czy pierwszy dzień roku jest tak magiczny, jak nasz, nie wiem. Czy Hindusi robią postanowienia noworoczne? To największe święto w całych hinduistycznych Indiach właśnie się zaczęło. Od kilku tygodni w centrach handlowych trwały promocje i wyprzedaże. Bardzo dobrze, macie rację, jeśli przypomina wam to nasze rodzime Christmas. Na Diwali trzeba bliskim coś dać. Dalszej rodzinie daje się słodkości, bliskim - wyszukane prezenty. Obdarowywanie potrwa jeszcze przez najbliższe pięć dni. Ludzie się odwiedzają, jedzą, piją kingsfishera, świętują, są ze sobą.
A tak telewizja TIMES NOW, w której pracuje znajomy z Bombaju, składa życzenia swoim widzom.
Zaczęłam czytać i okazało się, jakby wzruszeń z Bodhgai było jeszcze mało, że bohater urodził się w wiosce tuż obok miasta Buddy. Czytam. I widzę Indie z perspektywy Hindusa. Wrażliwego obserwatora, trochę zabawnego, a nawet ironicznego. Czasem widać, że list do premiera Chin, bo taką ma formę ta powieść, nie biedak pisał, lecz wykształcony, obyty, z wyższej kasty, dobrze odżywiony dzienikarz i podróżnik, przed którego nazwiskiem dodaje się w Indiach słowo Pan. Ów stara się spojrzeć na rzeczywistość oczami filozofującego biedaka i służącego. Starania Aravinda Adigi dostrzegło jury brytyjskiej nagrody Booker Prize, którą właśnie dostał. A wraz z nią czek na 50 tys. funtów. Ta książka to naprawdę dobra lektura. Wiem to już po tych kilkdziesięciu stronach. Na razie widzę, że bez żadnego skrępowania i przebierania w slowach Adiga boleśnie i bezlitośnie opisuje bogaczy, skorumpowanych polityków, fasadową duchowość także biedaków. Co się liczy? Więzy rodzinne. O nich mówią i biedni i bogaci. Dobra, wracam do lektury.
Ale nie mogę się oprzeć. Muszę zacytować te dwa fragmenty:
"Popołudniami szedłem ze szkoły do herbaciarni, żeby się z nim spotkać. Ta herbaciarnia była najważniejszym miejscem we wsi. Codziennie w południe zatrzymywał się przy niej autobus z Gai (nigdy się nie spóźniał więcej niż godzinkę albo dwie). parkowali też tam swojego dżipa policjanci, kiedy przyjeżdżali dobrać się do któregoś z mieszkańców. Krótko przed zachodem trzy razy objeżdżał herbaciarnię mężczyzna głośno dzwoniący dzwonkiem. Do bagażnika roweru miał przymocowany kawał tektury z plakatem reklamującym film pornograficzny. No bo, czy można sobie wyobrazić prawdziwą indyjską wioskę bez kina z pornosami, proszę Pana? W kinie, po drugiej stronie rzeki puszczali je co wieczór, dwuipółgodzinne o tytułach w rodzaju "Był prawdziwym mężczyzną" albo "Zajrzeliśmy do jej pamiętnika", bądź "Zrobił to wujek", pokazujące złotowłose Amerykanki czy samotne damy z Hong-kongu - tak sobie to przynajmniej wyobrażam, Panie Premierze, bo nigdy mi się nie zdarzyło iść na taki film, jak to robili inni młodzi mężczyźni! (...)
Otwierają się drzwi ambasadora i wysiada mężczyzna z notebookiem. Stali klienci herbaciarni mogą nie przerywać jedzenia, ale ojciec i inni rykszarze ustawiają się w kolejce. Człowiek z notebookiem to nie Bawół, tylko jego asystent. W ambasadorze siedzi drugi mężczyzna, tęgi, łysy, o pulchnej, brązowej, pogodnej twarzy, ze strzelbą na kolanach. To jest Bawół. Bawół to jeden z właścicieli terenu w Laxmangarh. Oprócz niego byli jeszcze trzej i wszyscy mieli przezwiska odpowiadające szczególnym upodobaniom, jakie u nich zauważono. Bocian był grubym mężczyzną z bujnymi, podkręconymi wąsami o spiczastych czubkach. Do niego należała rzeka płynąca koło wsi, więc zabierał część połowu każdego rybaka i pobierał opłatę od każdego właściciela łodzi, która przypływała do wsi. Jego brata nazywano Dzikiem. Ten z kolei był właścicielem całej żyznej ziemi wokół Laxmangarh. Jeśli ktoś chciał tam pracować, musiał mu się nisko kłaniać, zmiatać kurz sprzed stóp, i godzić się na jego stawkę za dniówkę. Kiedy przejeżdżał obok kobiet, zatrzymywał samochód, opuszczał szybę i szeroko się uśmiechał; z ust sterczały mu wtedy długie krzywe zęby, niczym kły dzika. Najżarłoczniejszy z tego towarzystwa był Bawół. Pożerał rykszę i drogi. Jeśli się jeździło rykszą albo korzystało z drogi, trzeba mu było za to płacić - co najmniej jedną trzecią zarobku. Wszystkie cztery Zwierzaki mieszkały w ogrodzonych wysokimi murami rezydencjach pod Laxmangarh, w przysiółku ziemiańskim."
Czuję, że cytatów z Adigi będzie tu jeszcze więcej.
Aravind Adiga, winner of a prestigious Man Booker Prize 2008 says:
W Indiach ostatnio coraz więcej dobrze się pisze. Na mojej półce leży jeszcze Kiran Desai i jej Brzęmię rzeczy utraconych - nagroda Bookera za 2006 rok. Leży też książka z dedykacją od kobiety, która miała bardzo wielki wkład w walkę o prawa kobiet w Indiach: May you be the mother of a hundred sons. Autorka to Dunka, Elisabeth Bumiller. Dedykację napisała jedna z opisywanych w książce kobiet. Wkrótce więcej o tej historii, obiecuję.
Wczoraj z dalekiej Bodhgai, dzielnie transportowana przez Justynę, przyjechała do Warszawy paczka. Dodajmy, że zanim tu dotarła, przeżyła wiele przygód. Latała tanimi idyjskimi liniami lotniczymi, podróżowała pociągami z karaluchami wielkości myszy, przejechała południowe Indie, była w Kerali, na Goa. Paczka od Gautama. Piękny, wymoszczony błękitnym jedwabiem portfelik z wyhaftowaną cekinami i koralikami mandalą. A w środku kilkanaście nie tylko typical Indian powodów do wzruszeń: figurki Buddy, korale ofiarne, obrazek Buddy w złotych ramkach, wisiorek z literą A. Te korale kiedyś razem oglądaliśmy. A z portfelikiem wiąże się historia: pewnego razu rozpruła mi się torba. Kiedy spytałam, gdzie jest krawiec, który mógłby mi ją zszyć, albo czy ma w domu igłę i nitkę, to zszyję sama, Gautam torbę zabrał i powiedział, że jutro będzie gotowa. Za naprawę zapłacił krawcowi z kieszonkowego. Absolutnie nie chciał zwrotu pieniędzy. Portfelik jest bardzo podobny do tej torby. W portfeliku jest też kilka przedmiotów potwierdzających trwanie fascynacji Gautama Zachodem. Np. te bransoletki z nadrukiem flagi amerykańskiej. To dla niego ważne przedmioty. Fakt, że nam (są dwie) je daje, to wielki gest i chyba należy go traktować tak, jakby się oddawało komuś jedną z ukochanych książek. I coś, co zupełnie mnie zbiło z tropu, nie wiem, co mam o tym myśleć: aniołek. Taki, mały, biały, ze skrzydłami, jakiego wiesza się na choince.
Kontynuując wątek mieszkaniowy, który nastręcza ostatnio niektórym wiele problemów (np. w mieszkaniu pokazuje się karaluch, albo właściciel nagle podwyższa czynsz, a ze skrzynki na listy wysypuje się sterta niezapłaconych rachunków), chciałabym pokazać wam to zdjęcie. Nie jest to wcale nędzne lokum w obskurnym hoteliku gdzieś na końcu swiata. Nie jest to też moje warszawskie mieszaknie. To pokój w pensjonacie w Kalkucie, w którym mieszkałyśmy przez 5 dni. Osobliwe miejsce: na czwartym, ostatnim piętrze starej kamienicy, prawie na końcu korytarza, wielkości sześciu metrów kwadratowych. Na szczęście z oknem! (W tej podróży były i takie bez, ale za to z myszami w promocji, które właziły do plecaków i zjadały prażone orzeszki.) Z tego okna widać meczet, a raczej go słychać, kiedy muezin nawołuje do modlitwy. W tym pokoju słychać jeszcze też szuranie, tupanie, skrobanie i stukanie w sufit. Zwłaszcza nocą. Kroki nasilają się po pierwszej w nocy. W okolicach trzeciej budzimy się zwykle, zastanawiając, czy to ludzkie kroki. Nie no, przecież to szczury, albo myszy tam sobie na strychu nocują po prostu. Tak, na pewno.
Jasne stało się wszystko, kiedy pewnego ranka wybrałam się na targ mięsny. Ot tak, żeby pstryknąć kilka zdjęć. Pod dachem przykrywającm ogromną halę, gdzie dzieci dzielą wnętrzności na flaki i na to, co będzie się nadawało do jedzenia, a dorośli odrąbują kozom głowy i upychają chude kurczaki w sznurkowych klatkach, pod samym dachem na prętach i linach podtrzymujących tę starą konstrukcję, w dziurach starych żaluzji, przez które prześwituje słońce, siedzą ptaki. Można było to skojarzyć dawno temu, bo w okolicy ich nie brakuje: wielkie, czarne, przypominające nasze kruki, wrony. Siedzą wysoko i czekają. Co jakiś czas co odważniejszy spada w dół, chwyta w dziób jakiś ochłap i ucieka na zewnątrz budynku, na wolność. Za nim podnosi się kraczące stado.
Nad tym krajobrazem unosi się jeszcze inna chmara. Chmara much oraz innych niezidentyfikowanych owadów. A pomiędzy straganami przemykają szczury, myszy i nawet nie chcę wiedzieć, co jeszcze. Doznania zapachowe pozostawiam waszej wyobraźni. Oto i ptaki... ...jedzące... ...i kurczaki... I tak od kwestii mieszkaniowych płynnie przeszliśmy do spraw zwierząt domowych. Owe kruki, wrony z targu nocowały na strychu dokładnie nad naszym demonicznym pokojem. Miło jest mieć jakieś zwierzątko w domu.
...cause your lord might make your dreams come true.
I dla tych, co obce języki mają gdzieś, tłumaczenie: Uważajcie, o co prosicie, bo możecie zostać wysłuchani.
W temacie tym przypomina mi się też stara dość piosenka Alanice Morisette, która, ciągle, niestety, bardzo trafnie opisuje to, co mi się w życiu przydarza. Chodzi o ironic.
PS Polskie wróżki są niekompetentne. Należy chodzić tylko do tych w Indiach. Kropka.
Siedział na łóżku. Po całym pokoju leżały porozrzucane liście leczniczego drzewa neem*. Hari był bardzo blady, ale sprawiał wrażenie ucieszonego moim przyjściem. - To dla ciebie - powiedziałam i położyłam kwiat na łóżku. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w pokoju, ze zdumieniem dojrzałam na ścianach z mułowych cegieł niekończące się szeregi przyszpilonych motyli i innych owadów. Musiało ich być setki, a każdy był inny. Chodziłam od jednego do drugiego i przyglądałam się jasnym kolorom motylich skrzydeł i dziwnym kształtom robaków. - Skąd je masz? - zapytałam. Z dumą odpowiedział: - To moja kolekcja. Gromadziłem ją, gdy byłem zdrowy. Odkąd jestem chory, ludzie mi je przynoszą. Znam nazwę każdego z nich. Jeśli znajdziesz jakiegoś motyla i robaka, musisz mi go przynieść. - Mogłabym przynieść chrabąszcza, chociaż nie lubię ich dotykać. Ale nie chciałabym przypinać motyla do ściany. - Musisz robić wszystko, co ci każę, bo jesteś moją żoną, a ja nie jestem zdrowy. - Czy to poważna choroba? Uniósł jeden z kwiatów i dotknął jego płatków. - Tak - odpowiedział. Jego głos był ochrypły od kaszlu. Popatrzył na mnie posępnie. - Nie powinni zostawiać mnie samego, mógłbym przecież czegoś potrzebować - świdrował mnie wzrokiem spod długich rzęs. Gdy nic nie odpowiedziałam, dodał: - Słyszałem, jak doktor powiedział, że umrę. - Nie wierzę ci! - Ale moje serce zaczęło walić w piersiach, bo jednak mu uwierzyłam. (...) - Chcą mnie zabrać do Waranasi. Uważają, że kąpiel w Gangesie mnie uleczy.
Dodajmy, że bohaterka tej opowieści - Koli ma 13 lat, a Hari, chłopak, którego właśnie poślubiła, faktycznie umiera. Chytra rodzina zdążyła zgarnąć posag dziewczyny przed jego śmiercią. I wtedy zaczyna się koszmar Koli. Ta historia wcale nie dzieje się kiedyś dawno temu, za górami za lasami. Dzieje się teraz, w XXI wieku w Indiach. * Drzewo Neem (czytaj: nim) - inaczej miodla indyjska - nazywane cudownym drzewem Indii; ekstrakt z jego liści stosuje się w leczeniu infekcji, stanów zapalnych i problemów skórnych.
"Bezdomny ptak" Gloria Whelan www.wydawnictwodwiesiostry.pl (Zuzanno Z. - wielkie dzięki za egzemplarz redakcyjny:)
Pochłonięci. Zaangażowani. Zajęci. Zagadani. Zapomnieli się. Świata nie widzą. Nic się nie liczy, poza czasem teraźniejszym. Ważne jest tu i teraz. Sens chwili.
Obie powyższe sytuacje (obie w Bomaju) obserwowałam długo, zrobiłam wiele zdjęć. Ale ich bohaterowie kompletnie nie zwracali na mnie uwagi. Byłam niewidzialna. Zawsze o tym marzyłam!
Cężko uwierzyć ludziom z naszej zachodniej kultury, że to głupie bydlę, to cielę, co się gapi na malowane wrota, ta krasula i mućka mogą być święte. A to jest całkiem prosta sprawa. Krowa daje 5 produktów. Są to: mleko, masło, ser, mocz i kał. Hindusi wierzą, że ich spożywanie, czyli rytuał Pańgawaja ma moc oczyszczającą duszę i ciało. Poza tym naukowcy indyjscy udowodnili, że żywa krowa odwdzięcza się człowiekowi możliwością przygotowania 15 tysięcy posiłków, a krowa zarżnięta daje ich zaledwie około stu. Zabić krowy nie wolno, bo byłoby to wbrew zasadzie ahimsy, czyli niezabijania. Więc stare krowy przeważnie wypuszcza się na ulicę, ale są też dla nich specjalne goramsale, czyli przytułki dla bezdomnych krów. W Indiach istnieją od XII wieku. Dba się tam o krowich pensjonariuszy jak o prawdziwych emerytów. Goramsale utrzymują się ze sprzedaży suszonego gówna krowiego (wykorzystywanego na opał) oraz datków. Mięso martwych krów wyrzuca się na odludzie, tam rozdziobują je sępy. Jedynie skórę zwierząt można sprzedawać. A co z chorymi zwierzętami? - spytacie. Jest pewien wyrafinowany sposób, by skończyć ich cierpienie. Szczegółów nie pamiętam, ale polega on w wielkim skrócie na tym, że krowy zabijają się wzajemnie, bez udziału człowieka. Krowie-killerowi montuje się na ciele specjalną uprząż, do której przypina się krowę-ofiarę. Krowa-killer przestraszona lub zmotywowana w inny sposób, kopie z całej siły, zabijając przy okazji ofiarę.
Agra Delhi A to Benares. I wnętrze najsłynniejszej knajpy dla freaków i travellersów, białych w ogóle. Wokół kręcą się ludzie: "marihuana?, hashish? Good stuff, really cheap!". A prawda jest taka, że do Shiva Cafe zaglądają wszyscy, nawet ci, którzy nie korzystają ze wskazówek biblii travellersów, i nie szukają wcale "cheap stuff". Po prostu nie można tu nie trafić. Choćby z powodu wszędzie widocznych reklam. Na każdym Ghattcie, czyli zejściu do Gangesu, na wymurowanych ścianach reklamuje się Shiva Cafe. A wewnątrz... Kolorowa mozaika białasów, przeważają Anglicy z nieobecnym wzrokiem i zarośnięci Amerykanie w wojskowych marynarkach. Dziewczyny ubrane w miejscowe szmaty. To dość czasem komicznie wygląda: blondynka w sari, z nadgarstkami aż po same łokcie obwieszonymi brzęczącymi bransoletkami, z pierścionkami na palcach u stóp, z setką koralików na szyi. Hinduska choinka.
Eastern dstrict of Kolkatta, near Mother Teresa's House
Wcale nie Kalkuta lecz Jodhpur dziś zadzwonił! 3 razy. Nic nie było słychać. W końcu sms: masz nową wiadomość w poczcie głosowej. Z wiadomości udało się tylko rozszyfrować: "...from Jodhpur. Call me back! Bye, take, care!" Extra, miło, super. Był to numer zastrzeżony.
Z powodu niezidentyfikowanych błędów w komputerze i w związku z tym niemożności słuchania radia przez Internet do łask wrócił telewizor. Nie wiem, jakiej jest marki, bo się zatarała, ale rzeczywistość, którą mogę w nim zobaczyć nie jest tak boleśnie wyrazista, jak ta, którą można zobaczyc np. w telewizorze plazmowym. Kolorowym dodajmy. Bo ten telewizor jest czarno-biały. Kotka odgryzła mu antenę, więc działa tylko program pierwszy TVP. W tymże dzisiejszego poranka usłyszałam news, który mnie zainteresował z uwagi na m.in. powiązania z Indiami. Otóż genetycy z WHO wybierają się na badania do wioski Ko-gi-nji na południu Indii (nie pokazuje jej żadna mapa, więc nawet nie powiem wam, w którym stanie jest ta wieś). Dlaczego akurat tam? Kogo obchodzi jakaś wioska południowo-indyjska? Jadą tam dlatego, że rodzi się tu najwięcej na świecie bliźniąt. W 13-tysięcznej wiosce żyje teraz około stu par takich samych, bardzo urodziwych ludzi! Rodzice się cieszą, bo dla Hindusów posiadanie bliźniąt to honor, bo synowie wielkiego boga Słońca Suriji byli właśnie bliźniętami. Problem mają tylko nauczyciele, bo w jednej z prowincjonalnych szkół uczy się 20 par bliźniąt. Ciekawe, czy więcej jest dziewczynek czy chłopców. W serwisie wypowiedział sie też jakiś hinduski ginekolog, którego wcale nie dziwi fakt, że w ciągu swojej kariery lekarskiej w wiosce zajmującej powierzchnię około dwóch kilometrów kwadratowych, miał już do czynienia z ponad setką przypadków bliźniaczych ciąż.
Hmm. Ja tam się nie znam, ale jest tak: we wsi są same bliźniaki. Prokreacja jest czynnikiem zbliżającym ludzi. Szukać daleko nikomu się nie chce, więc bliźnięta dobierają się w pary z innymi sąsiednimi bliźniętami. To chyba z punktu widzenia genetyki nie jest niczym dziwnym, że rodzice mający bliźniacze rodzeństwo mają bliźniacze dzieci. No ale to już naukowcy z WHO wyjaśnią bardziej naukowo z pewnością.
Ech, fajnie by było mieć takie dwa bobasy za jednym zamachem. Kasting...? Czy ktoś ma może bliźnięta w rodzinie? Tylko żadnego mi tu politykowania;-)
Polecam dzisiejsze Wysokie. Jest tam o publicznym macaniu kobiet, i o przedziałach ladies only, o tragicznym losie wdów, o patriarchacie, feministkach i o Froncie Zjednoczonych Kobiet. Zajrzyjcie, a poznacie też taką hinduską Rajkowską i jej fascynacje ciałem i jego wydzielinami. A historię Francuzów - Carol i Michela - już dawno powinnam wpisać w kalendarz moich prywatnych marzeń w rubrykę "plany". Toteż wpisuję. Na czerwono.
PS Dziś dwudziesty trzeci. Tym, którzy wiedzą, co to znaczy, powiem tylko tyle, że nastąpiło dziś, to co miało nastąpić już dawno. Jeszcze tylko druga część planu, chyba ta trudniejsza (a może wcale nie?), musi zostać wykonana.
Ganesha nadchodzi. Przełom sierpnia i września to jego święto. Niebawem indyjskimi ulicami miast zaczną przechodzić procesje tych, którym Ganesha jest bliski. Będą rzucać kokosami o ziemię. Z całej siły. Jeśli kokos się rozbije, następny rok będzie dobry. Będą pić mleko. Kokosowe, only. Będą nieść ogień. Będą sypać kwiaty. Będzie prawie jak w Boże Ciało. Czteroręki Ganesha radośnie zamacha słoniową trąbą. Skąd ma tyle rąk, nie wiem (a może ktoś z was, moi drodzy, wie? wiem, że tu jesteście, widzę po rosnącej ilości odwiedzin na stronie, nie wstydźcie się, proszę...), ale wiadomo, dlaczego ma głowę słonia. Otóż, jak mówi legenda, Ganesha urodził się, kiedy jego ojca, wielkiego Siwy, nie było w domu. Wychowywała go żona Siwy, Parwati. Pewnego razu matka poprosiła Ganeshę, by pilnował drzwi w czasie jej kąpieli, kiedy nagle, po długiej nieobecności pojawił się Siwa i chciał się dostać do środka. Młody Ganesha dzielnie bronił wejścia do matki. Rozwścieczony ojciec, nie wiedząc, że to rodzony syn, odrąbał mu za karę głowę. Gdy dowiedział się, co zrobił własnemu dziecku, postanowił naprawić wyrządzoną krzywdę i dać Ganeshy głowę pierwszego napotkanego zwierzęcia. A że był nim słoń, Ganesha ma nos w rozmiarze XXL.
Ganesha, oprócz tego, że jest patronem biznesmenów, ale i złodziei (to taki duchowy odpowiednik Merkurego), to jeszcze zajmuje się cudami. Pewnego ranka, a było to 21 września 1995 roku, w świątyni w New Delhi Ganesha napił się mleka. W tym samym momencie napił się też w świątyniach hinduistycznych m.in. w Nowym Jorku, Australii, Nowej Zelandii, we Włoszech, W Niemczech i Danii. I na Sri Lance. Pił tak przez kilka godzin, niektóre źródła podają, że do południa, inne, że spragniony był przez 72 godziny. A potem przestał. Światowa Rada Hinduistyczna uznała, że kamienne posążki Ganeshy wchłaniające mleko to nic innego jak cud. Sceptycy (np. Discovery Channel i National Geographic) twierdzili (np. w programach tv), że to zwykłe oszustwo, mające na celu zwiększenie sprzedaży mleka, a figury je wchłaniające nie są wykonane z kamienia lecz z różnych łatwo absorbujących płyny materiałów, przypominających jedynie kamień.
Ganesha jest cwaniutki. Nie dość, że spija sobie mleko, to ma jeszcze dwie małżonki o wiele mówiących imionach: Buddhi, czyli inteligencja i Siddhi, czyli sukces.
Chyba go lubię.
A poniżej kilka zdjęc ze święta na jego cześć, w którym miałam przyjemność uczestniczyć dawno, dawno temu, w dzielnicy hinduskiej w Paryżu. Z duchową obecnością i wsparciem pewnego obywatela Sri Lanki.
Miłość jest czymś najmocniejszym na świecie, a jednak nie można wyobrazić sobie nic bardziej skromnego.
Mahatma Ghandi (2.10.1869-30.01.1948)
Dzięki niemu dziś świętujemy 62. rocznicę odzyskania niepodległości przez Indie.
Trudno mi napisać wielki, ważny i potrzebny tekst o nim i na jego cześć, nie podejmuję się. A na pewno nie dzisiaj, nie w tym stanie ducha i umysłu. Dlatego podzielę się z wami tylko kilkoma drobnostkami z jego życia codziennego: Od 36 roku życia żył w celibacie, mimo że miał żonę. Raz w tygodniu praktykował "dzień milczenia". Był wegetarianinem, oczywiście. Kiedy miał lat 37 przestał czytać gazety, bo uważał, że wprowadzają one zbyt duży haos w jego umyśle. Do lektury prasy powrócił po ponad trzech latach. Kiedy wrócił z Afryki, gdzie pracował jako adwokat, zdjął na zawsze europejskie ubranie, uznając je za rażący przejaw luksusu i bogactwa. Sam tkał material na ubrania, zachęcał też do tego innych Hindusów.
Polecam bardzo ten film z Benem Kingsleyem w roli Gandhiego.
Włosi pożyczyli sobie jego wizerunek do reklamy. Ciekawe, czy też mówiłby o miłości, gdyby się o tym dowiedział. Pewnie tak.
PS Nie sądzilam, że będe tutaj zachęcać do odwiedzenia tej przeklętej galerii, w której nie ma obrazów, rzeźb, ani nawet sztuki nowoczesnej. Ale, tak, tak, zachęcam do odwiedzenia Złotych Tarasów. W sobotę, 16 sierpnia od godz. 16. Festiwal Indyjski Vande Mataram. Przyjdźcie, bądźcie, patrzcie, słuchajcie narodowej pieśni hinduskiej Vande Mataram i tańczcie. Namaste
Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa. Julian Tuwim (1894-1953)
Ten wielki i ważny cytat zmusza do zastanowienia się nad pisaniem. A dokładniej nad blogowaniem. No bo czym jest to blogowanie? Niektórzy twierdzą, że blogi są głupie, ale i tak piszą. Rzecz w tym, że wznoszą się na nieosiągalne dla innych poziomy cynizmu, co bywa śmieszne. Jednak psychiatrzy poczucia humoru nie mają i uważają, że blogowanie to terapia, więc radzą: piszcie, ale nie wszystko! I uważajcie na nieprzychylne komentarze, bo one mogą narobić wiele szkody waszemu ego. (Toteż u mnie włączone jest moderowane komentarzy. Ale ontheotherhand to przecież tak, jakbym rozmawiała z kimś i nie akceptowała argumentów, które mi się nie spodobają. Despotyzm blogowy. OK, wyłączę to moderowanie.) Z kolei psychologowie się martwią, bo żyjemy w blogu, dzięki niemu, dla niego. A gdybyście nie wiedzieli, to wam powiem: najwięcej na świecie blogują zadufani w sobie ale wciąż my belovedFrancuzi. Piszą, jakżeby inaczej, o sobie.
Może nie przypuszczalibyście, ale bloggerki i boggersi w Indiach też mają się dobrze. Tu jest dowód.
Kalkuta, bardzo ważny pracownik w pewnej bardzo ważnej organizacji pozarządowej. A może by tak powrócić do długopisów?
Agra. Tym zdjęciem chciałabym nawiązać do poprzedniego wpisu. I dodać, że ta dzisiejsza, delikatna niechęć do blogów pewnie wynika stąd, że jestem starej daty.
Miałam przeformułować tego bloga. Przestać pisać o Indiach. No bo ile można? Wyczerpanie tematu powinno nastąpić. Ani już tam nie jestem, ani nie planuję być w najbliższym czasie. Ale pisze Sanjay z Bodhgai. Że pada deszcz, monsun jest wyjątkowo obfity, więc z lekarstwami do wioski jeżdżą na motorach w pelerynach przeciwdeszczowych. W zeszłym tygodniu pojechali bez leków bo skończyły się pieniądze. Na szczęście na konto ktoś (zaprzyjaźniony biały) wpłacł 200 dolarów. Pisze też Justyna, jest w Jaipurze, właśnie wróciła z Jodhpuru. Miasto pokazywał jej oczywiście przemiły Ram.
Z Kalkuty pisze Bip. Czy nie mogłabym mu w Polsce załatwić pracy? W branży IT? A właściwie to mogę też zostać ogrodnikiem w twoim ogrodzie. Dobra, ale nie mam ogrodu. Jeszcze. A ten jeden list, na który bardzo bardzo czekam, nie przychodzi. Nie wiem, czy przyjdzie. Tak więc, póki co, chociaż chcę, nie mogę za bardzo zmienić tematu tego bloga. Mogę tylko pozwolić sobie na pewne dygresje, które i tak na koniec pewnie okażą się związane z Indiami. Ale nie liczcie na to, że poddam się ogólnemu trendowi dającemu się zauważyć u bloggerów i będą to emodygresje (Uwaga, dowcip: Wiecie jak zdjąć emo z drzewa? Odciąć sznurek.). No bo, z całym szacunkiem, ale to dla mnie trochę jest dziwne: zamiast gadać ze sobą, to się ludzie wywnętrzniają przed ekranem komputera i przeżywają te różne stany ekscytacji, wiedząc, że właśnie ktoś, gdzieś to czyta (a może ONA? albo... ON?!). A ten ktoś, gdzieś to czyta, i faktycznie jak licealistka z wypiekami na twarzy czuje, że podgląda, że włazi w czyjeś życie, że gapi się w ekran, jak przez judasza w drzwiach, że jest szpiegiem, big brotherem. I zastanawia się, czy ma to, co czyta, traktować już osobiście, czy jest tylko przewrażlwiony. A potem spotykają się i się okazuje, że real to zupełnie inna historia.
Tak. Będzie tu więc t y l k o o Indiach.
Muzeum Indii, Kalkuta
PS Ma być nie-emo, więc napiszę to tak: Pewnej dziewczyny ostatnio przez chwilę tu nie było. Widziała światełko w tunelu i ma teraz drugie, lepsze życie. Tak, trzeba zakupić kask rowerowy. Tylko, że, hmm, gdzie znaleźć kask, który będzie pasował do mojego oldskoolowego roweru?!