sobota, 27 marca 2010

Silent noise/cicha dyskoteka

Cichy hałas - ładne, prawda? Hałas prywatny, intymny. Genialne w swej prostocie rozwiązanie dla amatorów nocnych imprez w czasach ciszy nocnej obowiązującej od wczesnej godziny 22.00. Jak się bawić, żeby nikt nie słyszał? W słuchawkach. Pisałam już o HEADPHONE PARTIES, ale urzekła mnie jakoś ta idea. Przewrotność i prostota rozwiązania chyba najbardziej do mnie przemawiają. Skąd ten pomysł? Mieszkańcy Goa i turyści, którzy przyjeżdżali tu odpocząć a nie imprezować, narzekali na zbyt głośne nocne imprezy. Więc rząd stanu Goa wprowadził ciszę nocną. Imprezowicze musieli sobie jakoś radzić, respektując przy tym prawa innych. Jak wygląda teraz takie silent party w Neptune's Point w Palolem, można zobaczyć tu.

Po raz kolejny okazuje się też, że Goa to jendak nie do końca Indie. Podobnie jak w przypadku muzyka Prem Joshuy, który jest Niemcem robiącym zawrotną karierę w połnocnej części Goa, tak i ojcem cichych dyskotek na południowym krańcu stanu w Palolem jest biały człowiek - Justin Mason z UK. Spryciarz ów zapewnia muzykę puszczaną przez trzech DJ-ów i odpowiadające im kanały w słuchawkach. Kanał podświetlający słuchawki na niebiesko zarezerwowany jest dla muzyki pure house, kanał czerwony gra muzykę electrotech, a na zielonym można posłuchać wszystkiego - od Oasis do James'a Browna. Wszystko w ciszy, oczywiście. Slychać tylko szum fal i fałszujące w rytm muzyki w słuchwkach głosy tańczących.


Jak na miejsce Neptuna przystało - syreny czuwają wokół dyskoteki. I choć syreniego śpiewu tu nie słychać, magia tych kiczowatych półkobiet działa i przyciąga.

Na drugim planie widać wysoko wzniesiony barek. Na prawo od niego mieści się główna scena didżejska. Ludzie tańczą na polance pomiędzy barkiem a stolikiem DJ-ów. Żeby dostać się wieczorem do Neptune's Point trzeba mieć ze sobą latarkę. Bo droga prowadzi wąską ścieżką wijącą się obok domków na klifie. Ścieżki nie widać nocą, choć są tu latarnie. Nie widać, bo około godz. 21.00 w Palolem i okolicach nie ma prądu. Wieczorami knajpy przeżywają oblężenie, wszyscy jedzą, piją, a kucharze gotują i zużywają dużo energii, dlatego przeważnie wtedy siada napięcie. Bardzo tajemniczo to wygląda, kiedy między skałami widać z daleka małe, jasne, podążające za sobą chaotycznym szlakiem punkciki. Ludzie z latarkami.

W nocy - ciche rozrywki dla ciała, w dzień Neptune's Point staje się centrum rozrywek duchowych. Odbywają się tu zajęcia z jogi, medytacje, można się wymasować i poznać własną przyszłość, która zapisana jest na dłoni każdego człowieka. Aurę duchowości potęguje schowane w pobliskim lesie centrum Bhakti Kutir (www.bhaktikutir.com) - miejsce znane chyba wszystkim pasjonującym się reiki, tai chi, tarotem i jogą.



Neptun oferuje usługi full service - po imprezie można pojechać do hotelu. To dość intratny biznes, bo dalekie kursy taksówek są całkiem częste - wybrzeże ciągnie się przez jakieś 200 km w kierunku północnycm, a na sobotnie silent noise parties przyjeżdżają ludzie z całego Goa.

wtorek, 23 marca 2010

Civilisation

Pusto jakoś w tym kraju jest. Spoglądam przez okno – czy samochód stoi, tam, gdzie go postawiłam wieczorem (wszak to centrum jest, więc nigdy nie wiadomo) – i jakoś dużo miejsc parkingowych widzę. Przerwy pomiędzy samochodami są tak duże, że spokojnie zmieściłyby się w tych szparach ze trzy skutery. A jedna riksza to na pewno.



Na ulicach też mało ludzi, nikt się nie przepycha, nikt nie trąbi i nikt się nie uśmiecha. Ja sie uśmiecham, ale mało kto uśmiech odwzajemnia. Korki też są jakieś luźniejsze – niby się stoi na wisłostradzie, ale jakoś kulturalnie i nikt raczej nie wjeżdża nagle z lewej strony. Cywilizacja jest mniej zatłoczona. A może to nie jest cywilizacja? Może taka Mapusa podczas piątkowego targu, kiedy wykorzystany jest każdy centymetr kwadratowy przestrzeni jest właśnie bardziej ergonomiczna i ucywilizowana niż np. taki bazarek pod Halą Mirowską, gdzie alejki są szerokie, a miejsca starcza dla pań ciągn ących za sobą wózeczki na kółkach i gdzie mieszczą się też rowerzyści, a pomiędzy nimi spacerują jeszcze strażniczki miejskie rzucające groźne spojrzenia babciom sprzedającym marynowane grzybki i bazie, których właśnie nazrywały gdzieś w krzaczorach nad Wisłą?


Skusiłam się na goańskie kiełbaski, przez które mam teraz w żołądku mam jakiegoś robaka. Ścisła dieta, gotowany ryż na wodzie, żadnych soków i napojów gazowanych. Będą mi badać wydzieliny, jeśli nie przejdzie za kilka dni.


Zapisałam się wczoraj do biblioteki. Wstyd sie przyznać, ale to moja pierwsza biblioteka od studenckich czasów buwowskich. Ostatnio czytałam tylko książki, które albo kupiłam, albo pożyczyłam, albo dostałam od mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych wydawnictw. Zapomniałam o istnieniu tak pożytecznej instytucji, jaką jest biblioteka publiczna. Wypożyczyłam "Malarza szyldów", R.K.Narayana, co doskonale podsumowało temat, wokół którego krąźą moje myśli. Bo "Malarz szyldów" to m.in. historia miłosna, której bohaterką jest urzędniczka zajmująca się uświadamianiem Hindusom, jak ważne dla ich przeludnionego kraju jest ograniczenie liczby urodzin i świadome macierzyństwo. Voila. Wzięłam jeszcze "Algebrę bezgranicznej sprawiedliwości" Arundhati Roy – to bardzo aletrglobalistyczna krytyka Zachodu dokonana przez indyjską dziennikarkę, oraz "Pokazać język" Guntera Grassa. Nie wiedziałam, że on też ma za sobą "etap indyjski". Właściwie to zrozumiałe przecież – każdy (pisarz i normalny człowiek też) – powinien przynajmniej raz pojechać do Indii. Dla zdrowia psychicznego.

No, tak, są to same indyjskie lektury. Nie mam przesytu, nie jestem Indiami zmęczona, już tęsknię i już szukam taniego biletu na lipiec. Zanjomy zapytał ostanio, czy Indie naprawdę mnie tak zafascynowały, czy ja po prostu przed czymś uciekam. Ta druga możliwość jest oczywiście jego zdaniem bardziej prawdopodobna, więc zapytał, przed czym uciekam. Na pewno przed kilkoma demonami z przeszłości. I przed przyszłością też, i przed prawdziwością i dorosłością i odpowiedzialnością i konsekwencją w działaniu. Tylko, że z tym kolegą to jest tak, że przyganiał kocioł garnkowi. Bo kolega jest kosmopolitą i travelersem za pracą. Urodził się w Mołdawi, mieszkał w Polsce, Belgii, w Rzymie, a teraz właśnie przenosi się do maleńkiego raju dla przedsiębiorców, królestwa, w którym nie płaci się podatków, w którym kobiety maja silną pozycję, mimo, że to kraj arabski. To Bahrain Kingdom. W Bahrainie mieliśmy międzylądowanie, ale wystarczył mi rzut oka na sprzedawców na lotnisku i miejscowch podróżujących, żeby mieć pewność, że mieszkają tu bardzo mili i ładni ludzie. Choć nie tak ładni jednak jak w Indiach.

Chłopak, który pracuje jako taksówkarz. Z poprzedniej pracy w banku musiał zrezygnować z powodu problemów z kręgosłupem – nie może stać dłużej niż 3 godziny
.

Zabawnie i strasznie było wracać samolotem wypełnionym Polakami wracającymi z wycieczek na Goa. Byliśmy jedynymi podróżnymi, którzy mieli wykupione same bilety. Reszta wracała z pobytów zorganizowanych przez biuro podróży.
Ale brudno w tych Indiach, i śmierdzi wszędzie... Nie no, nie było tak znowu źle, hotel był czterogwiazdkowy, z jedzeniem - takim sobie. Ale za to basen był. Jedna pani z oburzeniem wspominała, jak kelner przyszedł do jej stolika z zamówioną herbatą i z kieszeni spodni wyjął łyżeczkę i zamieszał nią w jej szklance: Kompletny brak poszanowania zasad higieny!
Jak to – sam bilet?! I jak to pani zrobiła?! Tak sama? A skąd pani wiedziała, gdzie jest hotel? Och mój Boże, i nie bała się pani? Przecież oni tu się patrzą na człowieka jak na małpę jakąś białą, zdjęcia sobie robią. Wcale się nie naśmiewam, ani nie wywyższam, bo doskonale rozumiem, że uczestnicy tych wycieczek byli z nieco innego pokolenia. Pokolenia wąsatych panów z brzuszkami i pań w szpilkach i z zaplecionymi w warkocze, ufarbowanymi na bardzo jasny blond włosami. Pokolenia, które zachłysnęło się światem widzianym z perspektywy autokaru, pokoleniem, które dopiero niedawno zaczęło jeździć po świecie (No Mareczku, to gdzie się spotkamy następnym razem? W Egipcie już byliśmy, to może teraz ta Kreta, co?) – wcześniej nie było im wolno, a w czasach ich młodości mogli jedynie wyjechać na wymianę studencką do Rumunii albo Bułgarii. Pokolenia Nie no, teraz te brudasy będą tysiąc razy sprawdzały nam paszporty i bagaże, po co ja się pytam, przecież tu nie ma im co nawet wywieźć.
Back to reality. Ale i tak jest pięknie – świeci słońce, w ogrodzie zakwitły przebiśniegi, koleżanki z pracy cieszą się z kolorowych szalików, spódnic i herbat, literki same się w słowa układają.


Bananów też nie mogę jeść. Ani żadnych innych surowych owoców.

piątek, 19 marca 2010

PsyTranceGoa/Muzyczna pocztowka



Rewolucjonista ostatnich lat w muzyce krolujacej na Goa nazywa sie Prem Joshua i jest Niemcem. Ma dluga, jasna brode i takie same wlosy. Klasyczny hipis. Jako 4-letni chlopak zaczal grac na flecie. Jako nastolatek gral juz na saksofonie w rockowych kapelach mlodziezowych. Kiedy jako osiemnastolatek skonczyl szkole, ruszyl w podroz. Jechal przez Grecje, Turcje, Iran, Afganistan i Pakistan i wszedzie zachwycal sie muzyka. Ale prawdziwego oslnienia doznal, kiedy w koncu dotarl do Indii. I tu bardzo dobrze Joshue rozumiem, bo chlopak poczul, ze jest w domu, w koncu u siebie. Mial wrazenie, ze zna Idnie bardzo dobrze, choc oczywiscie nie mial o nich pojecia. No bo skad mial miec 18-letni dzieciak? A bylo to w latach 70. Do dzis Prem wydal juz 14 albumow. Wlasciwie wszedzie slychac tu Prem Joshue. Stwierdzam, ze podoba mi sie ten styl, choc kazda plyta jest inna. Troche denerwuja mnie zachodnie wstawki, a juz nie przepadam w ogole za jez. angielskim, ktory mozna uslyszec na roznych innych plytach z cyklu chillout India. Ale musze Joshue poznac lepiej, zeby dokladniej ocenic. I na pewno napisze o nim tu wiecej.

Hit ostatnich sezonow sa skladanki Prem Joshuy z 2003 roku z cyklu Shiva Moon remiksowane przez Manesha de Moora. Esencja tej tworczosci zaczyna sie w ponizszym kawalku w drugiej minucie. Zaskakujace polaczenie klasycznych brzmien indyjskich z trancowym rytmem. Uwaga, rytmy czasem za mocno zremixowane. Nie jest to jednak jeszcze styl Goapsy.



Muzyki Goapsy miejscowi hindusi nie moga oficjalnie sprzedawac. Ludzie mowia, ze traktuje sie ja jak narkotyk. I cos w tym jest. Dlatego uliczni sprzedawcy chowaja plyty gdzies pod szmatami na straganach, a jak juz cos pokatnie sprzedadza, zawijaja plyte w gazete i prosza, zeby nie pokazywac miejscowym i nie mowic, gdzie plyta zostala kupiona.

Nie przepadam za tymi zabronionymi rytmami, ale zamieszczam, no bo to jest kawalek tego swiata. No i prawda jest, ze wcale nie potrzeba dopalaczy, by wpasc w trans przy takim rytmie. Zobaczcie zwlaszcza i posluchajcie tego kawalka.

A tu sa ciekawe wizualizacje.

A to jest GoaPsyTrance. Zadziwiajace, ze taka - no powiedzmy otwarcie - bezmyslna muzyka, przyjela sie w miejscach - wydawaloby sie - tak uduchowionych. Moze za sprawa turystow (angielskich?), ktorzy przywiezli ze soba swoj taste of home? I tak juz zostalo - za sprawa kolejnych turystow, ktorym to pasowalo?

Fot. PremJoshua.com

niedziela, 14 marca 2010

Saturday night Fever

Wczoraj byla sobota. Dzien imprez, prawda? Ale nie tu, w miejscu slynacycm w Indiach wlasnie z imprez. Dlaczego? Ktos bardzo wazny z rzadu Indii powiedzial wczoraj w telewizji, ze to nie prawda, ze na Goa jest problem z narkotykami. Ze nikt nie zaczepia bialych na ulicy i nie proponuje haszyszu ani malenkich kwadracikow Shiva Fly. Ze to wszystko plotki. Zeby udowodnic, ze mowi prawde, postanowil wlasnie w sobotni poranek wyslac na goanskie plaze 800 policjantow z Delhi. Tak tylko, zeby upewnic sie, ze nie ma zadnego zagrozenia. Dlatego tez wczoraj nie odbyla sie tu zadna impreza, nigdzie nie bylo glosnej muzyki, a miejsca znane palaczom haszyszu zamkniete zostaly na cztery spusty. Wlasciciele zdecydowali, ze lepiej nie kusic losu. I w ten oto sposob nie zobaczylam, jak wygladaja slynne HEADPHONE parties. Polegaja one na tym, ze kazdy uczestnik imprezy dostaje sluchawki i pilocika i moze sobie wybrac dowolny rodzaj muzyki, ktorego bedzie sluchal. Tlum tanczy na plazy, a kazdy do swojej piesni. Ciekawe.

Sunrise

Polozylam sie o 3.30 z nieokreslonym uczuciem, ze cos sie jeszcze tej nocy wydarzy. Po pol godzinie poczulam dreszcze. Po chwili dreszcze ustapily miejsca goraczce. I tak bylo do 6 nad ranem. W momentach wracajacej swiadomosci przeklinalam w duchu komary i goanskie kielbaski, ktore zjadlam na obiad. Malaria - myslalam - jak nic. W dodatku przypomnialy mi sie fragmenty z Mircei Eliadego w "Majtreji", w ktorej to ksiazce opisal, jak zapadal na malarie. Sny, widzenia, osamotnienie po utraconej milosci. Wlasciwie ten ostatni czynnik najbardziej chyba oslabil jego odpornosc. Tak, zawiedziona amilosc moze oslabic.

A wiec tak wyglada malaria? Acha. W fazie goraczki, gdzies okolo 6.40 postanowilam obejrzec wschod slonca. Na trzesacych sie nogach wyszlam na pusta plaze. Mimo ostrzezen wspollokatora. Bylo pieknie, mokro i jeszcze mrocznie. Wschodu nie obejrzalam - chmury byly zbyt geste. Za to obskoczyly mnie czarne psy i polizaly w nogi. Nie pamietam, jak wrocilam do pokoju, ale spalam do 10. Ciezkim i twardym snem. Malaria, czy choroba podroznika - whatever. Rudobrody Amerykanin jest zdania, ze to piekne by bylo - umrzec w Indiach.

W bardzo rzadkich wolnych chwilach czytam nowa Esther Villar. Ksiazka znowu o tym samym - o gonieniu i uciekaniu kobiet i mezczyzn. Kobieta oczywiscie goni, a przynajmniej powinna. Ale tak, zeby ON myslal, ze to on goni. Warto skorzystac z jej porad, naprawde. 






Wybaczcie chaos (haos?) i niegramatyczne sformulowania. Spiesze sie. Wiecej, lepiej, mocniej - po powrocie.

sobota, 13 marca 2010

On the way


Baga to bardzo tloczne i turystyczne miejsce. Imprezy, restauracje, bogata klasa srednia. Przyjezdzaja tu glownie Indusi na weekendy. Miasteczko tetni zyciem, wszyscy siedza na ulicy. Jezdzimy z Brianem skuterem - z tej perspektywy jest dobrze, wiatr rozwiewa amerykanska brode Briana. Wczoraj (a moze przedwczoraj?) w drodze do Anjuny wstapilismy do swiatyni Sai Baby (http://www.saibaba.org/), gdzies pomiedzy Vagator a Chapora. Wlasnie trwala Puja. Przerazajaco glosne, rytmicznie uderzajace dzwony sprawily, ze na chwile zdretwialam i musialam usiasc.

God takes good people

Rozmowa z taksowkarzem, ktory wiozl nas z Anjuny do Bagi:

- God takes from here only good people, you nkow? To meet them faster. Bad people must stay here and suffer from their long life.

- Which god?!

- Every god. Your god, my god, nevermind. God simply miss good people.

What i'm doing



Przezywam katolicyzm w wersji indyjskiej.


Pisze do Was listy i kartki, moi drodzy:)



Kupuje prezenty.



Spotykam bezinteresownie milych ludzi.

Rozkoszuje sie cudownym smakiem soku z trzciny cukrowej.

I miewam motylki w brzuchu.

czwartek, 11 marca 2010

Vasco da Gama


Slonica o imieniu Ganga w miescie Ponda, niedaleko Vasco da Gama. Bardzo przyjazna. Spotkac mozna tu slonie na ulicach, ale czesciej jednak sa po prostu atrakcja turystyczna. Biegaja swobodnie po Karnatace - tak twierdzi Debi - nasza mala przyjaciolka, z ktora wybralismy sie na planatcje przypraw w Pondzie. Widzialam, jak rosnie kardamon! Otoz jest to krzew wysokosci pol metra, a przy samej ziemi wypuszcza takie male korzonki, na koncu ktorych rosnie wlasnie kardamon. Wiem tez, ze nalezy ze srodka nasionka wyjmowac te czarne kuleczki i jesc je bezposrednio, albo same, bez lupinki dodawac do potraw i herbaty.

A wiecie dlaczego slonie maja takie postrzepione uszy? Bo wlasnie za nie lapia trenerzy, kiedy wchodza po trobie na slonia.


Zahaczylismy jeszcze o Vasco da Gama i plaze Bagamalo Beach. To najbrzydsze miejsca, jakie podczas tej wyprawy widzialam. Brudno, pelno smieci, smetna budka z jedzeniem na plazy, kilka lezakow, za ktore trzeba zaplacic, jakas samotna palma. Nie mogl ten Vasco odkryc czegos ladniejszego?!

Little biznes



Jest blogo i nieznosnie goraco. Anjuna to miejsce lubiane przez podstarzalych hippisow z dlugimi brodami i wlosami. Wieczorami na plazy unosi sie zapach haszyszu, a hippisi tancza w rytm muzyki trance. Okolice Anjuna Beach to slynne filmowe miejsca. Pamietacie "Tozsamosc Bourne'a"? Tu, niedaleko krecono scene, w ktorej ginie jego dziewczyna. Plaze Palolem widac za to w wielu produkcjach bollywoodzkich. Trudno sie dziwic - jest naprawde pieknie. Ciesza sie moje oczy i dusza. Bardzo.

Mniej za to cieszy sie moje cialo. Bo ironia mego zywota dosiega mnie takze i tu: pojechalam na plaze poopalac sie i zazyc witaminy D, tymczasem po dwoch dniach na skorze pojawily sie male pieczace babelki z woda. Poprzednim razem tez to mialam, tyle, ze na nodze. Portugalska pani doktor Pereira zabronila mi wychodzic na slonce pomiedzy godz. 8 a 16. Dala kremy, masci i tabletki. Do apteki zawiozl mnie motorem jej sasiad - mily mlody czlowiek. Chcial za to tylko, zebym zrobila jakis little biznes w jego sklepie. Zrobilam, ciagle robie jakies biznesy z plazowymi hienami, ktore napdaja na bialasow i tak nimi obracaja, ze trudno czegos nie kupic. Mam jednak ten komfort, ze kupuje tylko to, co naprawde jest ladne. Nie tak jak Endru - tak tubylcy wymawiaja jego imie - czyli moj travelpartner. Otoz pierwszego dnia na plazy Endru zakupil od pewnej pieknej dziewczyny o imieniu Gita branzoletke z muszelek i pudeleczko za jedyne 1000 rupii. Przeplacil 3 razy. Juz po chwili do Endru zbiegly sie prawie wszystkie inne plazowe hieny, ktore probowaly mu cos sprzedac czterokrotnie drozej. Endru kupil jeszcze kilka rzeczy, ktore kilka ulic dalej w sklepach kosztuja duzo mniej. Ale Endru to bogaty biznesmem, ktory twierdzi, ze jesli moze im w ten sposob pomoc, to na pewno to zrobi i w ogole nie ma problemu. O checi pomagania Endru dowiedzial sie tez taksowkarz, ktory proponowal nam wycieczke po okolicy za jedyne 3500 rupii i wlasciciel coconutu, w ktorym mieszkalismy. Ten ostatni zaproponowal, ze przyrzadzi dobre jedzenie z owocow morza. Czemu nie? Rzeczywiscie bylo pyszne, krewetka miala wilkosc dloni i delikatny zapach galki muszkatalowej. Taki sam obiad jadla z nami parka Francuzow, ktorzy wlasnie odpoczywali na plazy po objechaniu calych poludniowych Indii. Kiedy wasaty chlopak przyniosl rachunek, Francuzeczka pogardliwie wydela usta i w typowy dla tej nacji sposob wypuscila powietrze, mowiac, ze to najwiekszy rachunek, jaki do tej pory widziala. 800 rupii za rybke! Nasz opiewal na 1400 rupii. To okolo 100 zl. Po rozmowach z kelnerami i szefem, udalo nam sie wytlumaczyc im, ze nie zaplacimy tyle za dwie krewetki, dwie rybki i troche warzyw. Podobnych sytuacji bylo jeszcze wiele. Troche smutno bylo mi patrzec, jak entuzjazm Endru powoli gasl, kiedy docieralo do niego, ze miejscowi rzadko sa bezinteresownie mili.
Zniknelo tez kilka moich zludzen. Te Indie sa tak bardzo inne od poprzednich.

poniedziałek, 8 marca 2010

Prezent na Dzien Kobiet/Womens Day

Dziewczyny z Karnataki. Dwie godziny targowania, ale warto bylo: kupilam od nich prezent dla mojego taty - praktyczny - taki, jak wlasnie lubi. Zeby nie wydawac pieniedzy na zbedne luksusy, tylko zbierac na mieszkanie.


A Bob Marley jednak wciaz tu kroluje. Morze Arabskie jest najcieplejsze ze wszystkich, ktore widzialam. Sensacje na plazy budzi moj kolor skory, a kraj, ktory nazywa sie Poland, w Palolem nie jest raczej znany. Polacy jezdza do polnocnych, zatloczonych kurorcikow. Tutaj jest blogo i spokojnie. Spimy dzis w chatce na plazy za 400 rupii (zeby juz nie czuc sie jak bialy turysta, ktory spi w najdrozszym hotelu w miescie. A takim okazal sie naz Guesthouse, ktorego taksiarz odebral nas z lotniska. Katolicki taksiarz - na lusterku dyndal podczas jazdy drewniany rozaniec. A z okien chatki pod palma kokosowa widac morze. Wieje. Komara slyszalam wczoraj tylko raz. To jest jednak raj. Mam taki prezent: raj na dzien kobiet. To zadziwiajace, ze poprzednia podroz skonczyla sie wlasnie w dzien kobiet, a ta tego dnia sie na dobre zaczela. Takie kontinuum. 

Kobiety, ktore spotkalam na plazy, nie wiedza, co to za dzien. Bardzo sie tez zdziwily, kiedy spytalam, ile ich rodzice zaplacili rodzicom meza, zeby one mogly wyjsc za maz. Otoz w Karnatace placi maz rodzinie zony. Ha! Co nie znaczy oczywiscie, ze nie jest tez odwrotnie - o czym pisalam kilka postow wczesniej.


Kobietom tu zagladajacym zycze, by nie musialy walczyc o podstawy. A propos - ciekawa jestem, jak sie udaly wczorajsze polskie manify.

poniedziałek, 1 marca 2010

Indian paradise pilgrimage/Pielgrzymka do raju

Oczekiwanie na wizę jest takie emocjonujące.
Bardzo uprzejmy i uśmiechnięty pan w konsulacie indyjskim ubrany w pasiastą koszulę powiedział, że 5 dni przed wylotem it is a little bit to late. Ale uśmiechnął się tajemniczo, kiedy odpowiedziałam na jego pytanie o cel podróży.
No bo jadę do raju. Takiego utraconego trochę co prawda, ale zawsze to jakiś posmak raju chociaż. Hipisi już dawno stamtąd odjechali, a ci co zostali, mają teraz swoje guest house'y. House oraz trance to także słowa najlepiej (niestety) określające typ muzyki jaka obecnie króluje w tym raju. A kiedyś królował tu Bob Marley.

Zacznę od najpiękniejszego zakątka, malowniczej i jeszcze miejscami podobno dzikiej plaży Palolem. Spełnię moje małe marzenie: popływam z delfinami!
O ile dostanę wizę.

A potem razem z moim travel partnerem ruszymy w głąb. Bardzo ciekawią mnie portugalskie pozostałości kolonizatorskie, podejrzewam też, że ciekawym doznaniem może być obcowanie z katolickimi kościołami z XVI wieku w hinduskim jednak wydaniu. W Old Goa jest najwięcej w katolickich świątyń w całych Indiach. To jedyny taki zakątek. Ciekawe, czy będę sie czuła jak na wielkopostnej, indyjskiej pielgrzymce?

A potem - zobaczymy. Zrealizować chcę kilka planów - fotograficznych i - powiedzmy - socjologicznych. Odwiedzę znajomego - mamy trochę do porozmawiania. No i pójdę do wróża. Mam nadzieję, że nie złapie ani malarii ani dengi - co, przyznaję, napawa mnie lekkim strachem. Jutro łykam Arechin. Na miejscu kupię Malarone – w razie czego, choć mam wielką nadzieję, że się nie przyda. Na oficjalnych stronach o malarii (www.malariasite.com) władze Goa zalecają profilaktykę, ludzie, którzy tam byli ostatnio twierdzą, że na Goa nie ma malarii.

Malarię do Europy przywieziono ostatni raz w 2007 roku. A właściwie tylko z tego roku udało mi się znaleźć dane. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że od 4 lat nikt nic nie przywiózł. Na tej liście nie ma Polaków ani Polek. Co nie znaczy, że nie muszę łykać tego świństwa. Wolę, mimo wszystko chyba, mieć jako taki komfort. Tak, jestem przewrażliwiona. Trochę tylko. No dobrze - więcej niż trochę.


Fot. Bez związku z tekstem. Obrazuje może tylko to, że dużo pracuję, żeby zdążyć ze wszystkim przed wyjazdem.

No i na jogę czasu już chyba tam nie starczy, ale za to na pewno znajdę go trochę na zakupy. Właśnie, czy komuś coś przywieźć? A może kartkę?