Chyba nie przepadam za Woody'm Allenem. A to, co większość krytyków i widzów uznaje za jego geniusz, wydaje mi się zwykłym narcyzmem i neurotyzmem mistrza. Tak, napisałam mistrza, bo jednak lubię czasem jego błyskotliwe riposty. Choć wystarczy obejrzeć dwa filmy, żeby przy kolejnych wiedzieć, w których momentach filmu i jakie mniej więcej kwestie padną. Wiadomo też, że Woody ma swoje osobiste kryteria doboru aktorek do filmów. I nie chodzi wcale o kompetencje, doświadczenie i umiejętności aktorskie. Pewnie dlatego właśnie w jego kolejnym filmie główną rolę zagra Freida Pinto, odtwórczyni roli Latiki w Slumdog. Milioner z ulicy. Woody'emu wcale się nie dziwię. Freida też mi się podoba.
Nowa indyjska wersja Scarlett Johansson ma 24 lata i zanim trafiła do filmu, pracowała jako modelka. Nie pochodzi, jak większość dzieciaków grających w filmie, ze slumsów Dharavi w Bombaju, ale zna je bardzo dobrze, bo jako dziecko bawiła się z rówieśnikami stamtąd pochodzącymi. W dzisiejszej GW mówi m.in. o tym, że Dharavi wcale nie jest miejscem niebezpiecznym, gdzie ktokolwiek z zewnątrz będzie oszukany, napadniędy i pobity. Kiedy tam byłam w marcu zeszłego roku, też miałam wrażenie, że jest tam raczej małomiasteczkowo. Ludzie siedzą na ulicach (czyli szerokich na mniej niż 1 metr alejkach), gadają, plotą koszyki, piją herbatę, uśmiechają się do białych. Co prawda, towarzyszył nam wtedy przemiły Indus, w dodatku muzułmanin, co mogło mieć wpływ na to, jak nas traktowali mieszkańcy. Zdecydowanie jednak w filmie mocno przesadzona jest scena, w której muzułmanie napadają na wyznawców hinduizmu z Dharavi. Nie mam pewności, że tak się nie zdarza, ale myślę, że takie obrazy tylko niepotrzebnie podjudzają, zamiast wyjaśniać, piętnować lub godzić strony konfliktu. Nie wiem, czy ten film jest znowu taką bajką. Jest tam wiele motywów, które mogą szokować białego człowieka. Nie dziwi więc fakt, że Indie oburzają się na Doyle'a, że pokazał tę ciemną stronę. Ale też prawdą jest, że żebrzące dzieci pracują dla gangsterów, a ci, żeby dzieci lepiej zarabiały, oślepiają je. Prawdą jest, że turysta to ktoś, kogo się po prostu oszukuje. W szokujący też sposób traktuje Freidę mafioso. Jakkolwiek podbite oko i szramy na twarzy to nic specjalnie charakterystycznego dla Indii, to uniwersalne objawy przemocy domowej. Ale nawet ze szramami gwiazda i tak wygląda oszałamiająco.
I mimo, że Freida nie ma nic wspólnego z prezydentem Obamą, dostąpiła zaszczytu tak wielkiego, jak jego żona Michelle. W świecie fashionistów jest nim pojawienie się na okładce biblijnego Vogue'a. Indyjską okładkę wydania marcowego miesięcznika zdobi mocno i mrocznie umalowana Freida ubrana w czarną sukienkę ze złotymi akcentami z wiosennej kolekcji Louisa Vuittona.
W innym stylu pokazuje ją marcowy MAXIM - indyjska wersja magazynu dla dużych chłopców. Tu postawiono na naturę - Freida jest bez makijażu lub tylko z delikatnym, a jeśli ma na sobie ubrania, to jest to za duży sweter.
A jeśli już przy tematach mody jesteśmy, to słyszeliście tę szokującą wiadomość? Editrix, moja idolka i niedościgniony raczej wzór naczelnej odchodzi! W NY zastanawiają się, kto ją zastąpi. Hmm, może zaaplikuję?
Fot. www.ndtvmovies.com
sobota, 28 lutego 2009
poniedziałek, 23 lutego 2009
Fire. The Banned movie/ Fire. Film zabroniony
Tak, tak, Slumdog is da King, szacunek, wiadomo. Ale pomówmy o czymś innym, bardziej kobiecym. Zainspirowana przez Chihiro, zarwałam noc i obejrzałam film Fire. Ta muzyka... hipnotyzująca. Film w całości jest na youtube. Poniżej zamieściłam akurat tę część ze względu na scenę z pierwszym pocałunkiem, oraz tę zmysłową, w której Radha natłuszcza włosy Sity. Bo niewiele jest chyba tak przyjemnych rzeczy dla kobiety, jak być głaskaną po włosach. Moja przyjaciółka z lat dziecinnych uwielbiała, gdy ją czesałam. Ja, osobiście nie przepadam za byciem przez kogokolwiek czesaną, ale to dlatego, że moje włosy są niesfornie splątane i niesubordynowane i nie poddają się nikomu, poza mną. Ale głaskanie po włosach - jak najbardziej tak.
Film Fire wywołał w 1996 roku prawdziwie ogniste reakcje. Podobnie jak w roku 2004, kiedy do indyjskich kin wszedł film Girlfriend. Organizacje religijne paliły plakaty reklamujące film, a przedstawiciele prawicowej partii hinduistycznej Shiv Sena demolowali kina w Bombaju i Delhi. Film o dwóch dobrze sytuowanych, kochających się kobietach nie spodobał sie też feministkom hinduskim, które uznały go za pornograficzny i nakręcony wyłącznie dla przyjemności heteroseksualnych widzów płci męskiej.
Ale wróćmy do ognia. Nie wiem, jak długo Fire gościł na ekranach indyjskich kin, ale wiem, że zdjęto go z powodu protestów tradycjonalistów. Wzbudzenie kontrowersji i sprowokowanie do dyskusji było w każdym razie celem reżyserki, Deepy Mehty. By prowokacja była bardziej czytelna, nazwała lesbijskie bohaterki imionami hinduskich bogiń - Radha i Sita. Film Fire jest pierwszą częścią szeroko dyskutowanej trylogii, na którą składa się jeszcze Earth z 1998 roku - historia podziału Indii z 1947 roku opowiadana przez młodą dziewczynę, oraz Water z 2005 roku, opowiadający o aśramie dla wdów w Varanasi. Traktowanie wdów to też ciągle śliski temat w Indiach. Mogą wyjść za mąż za brata męża, dokonać SATI, czyli spłonąć razem z ciałem zmarłego męża, albo pół-żyć w aśramie. Ekstremiści hinduistyczni nie chcieli dopuścić do zrealizowania filmu i grozili Deepie Mehcie, więc zdjęcia nie odbywały się w Varanasi, gdzie w rzeczywistości mieści się taki aśram dla wdów, ale na Sri Lance.
I jeszcze wywiad z reżyserką:
Teraz Deepa Mehta pracuje razem z Salamanem Rushdim nad ekranizacją jego książki Dzieci północy.
czwartek, 19 lutego 2009
Uderzyła go!/How could she slap him?!
Proszę państwa, to historia prawdziwa. Zdarzyła się w reality show o nazwie DADA GIRL WAR ZONE, produkowanym przez Bindass TV, słynącą z różnych ciekawych show. W programie chodzi, oczywiście o wygranie dużych pieniędzy. Ale zanim to nastąpi, uczestnicy są, delikatnie mówiąc, źle traktowani. Nie, nie, nie torturowani, ale poziom okrucieństwa - głównie słownego - jest wysoki. Kobiecą liderką jest tu postać niezwykle barwna, co jednak, niestety, nie oznacza, że odzwierciedla ona cechy przeciętnej hinduskiej kobiety. Bo demoniczna Esha pochodzi z rodziny milionerów. Najlepiej opisuje ją jej ulubione powiedzenie: I'm hot, you're not. Najwyraźniej nie lubi mężczyzn o brzydkich twarzach i tych źle ubranych. Nie przepuści okazji, by posiadaczowi cienkiego portfela i kiepskiego gustu, niezdrowej cery i krzywych zębów powiedzieć wprost o tym za jakiego wieśniaka go uważa. A największą przyjemność sprawia jej dawanie w twarz brzydkim mężczyznom. Cóż, niektórzy oddają.
A poniżej komentarz jednego z przedstawicieli męskiej części społeczeństwa hinduskiego. Znamienny chyba.
And here you have a comment put by one of viewers of this video:
She so deserved to be slapped. Being a professional actress on TV she should know better than to hit a guest on a show, especially if there was no previous script for it. The reaction was completely instinctual also. Two people hitting one another is not even considered legal, it was self defense if anything. As for the male host pushing him to the ground and still hitting him, and having like 20 other people surround him, that's assault folks. At least in my country...
A poniżej komentarz jednego z przedstawicieli męskiej części społeczeństwa hinduskiego. Znamienny chyba.
And here you have a comment put by one of viewers of this video:
She so deserved to be slapped. Being a professional actress on TV she should know better than to hit a guest on a show, especially if there was no previous script for it. The reaction was completely instinctual also. Two people hitting one another is not even considered legal, it was self defense if anything. As for the male host pushing him to the ground and still hitting him, and having like 20 other people surround him, that's assault folks. At least in my country...
piątek, 13 lutego 2009
Attack on Indian tourist sector/Uderzenie w indyjski przemysł turystyczny
Ten film dostępny jest na stronie mumbaidaily.com, choć najnowszy nie jest. Mówi m.in. o tym, że w listopadowych atakach na Bombaj Pakistanowi chodziło też o osłabienie indyjskiej gospodarki, a konkretnie branży turystycznej, przez zmniejszenie liczby turystów odwiedzających kraj. Ale mnie to wcale nie odstrasza.
Drink carefully this weekend/Pijcie uważnie
Szalony weekend czas zacząć. Ale bądźcie rozważni. W każdej dziedzinie. Nie przesadzajcie ze słowem dużo. Kolega, wychodząc dziś z redakcji, życzył nam dużo seksu. A pani doktor g. stwierdziła, że mam dużo pęcherzyków.
- Co?! To znaczy, że co?!
- Niech się pani nie denerwuje. To znaczy, że dużo jajeczek czeka na zapłodnienie.
No nic, lecę. Także, uważajcie.
I Evu, uważaj w Indiach na te ich podróbki.
Mumbai
- Co?! To znaczy, że co?!
- Niech się pani nie denerwuje. To znaczy, że dużo jajeczek czeka na zapłodnienie.
No nic, lecę. Także, uważajcie.
I Evu, uważaj w Indiach na te ich podróbki.
Mumbai
czwartek, 12 lutego 2009
Al from Colcatta/Al zaczynał w Kalkucie
Dla „takiego sympatycznego Hiszpana” - jak go określiły panie w Sanepidzie, w podziękowaniu za urocze śniadanie, i żeby mu się dobrze po Afryce (i nie tylko) jeździło, taka piosenka, którą śpiewa Al Bowlly.
Teraz wiem, że to Al. A tak się składa, że to moja ulubiona piosenka z filmu „Amelia”. Zainteresowałam się więc bardziej Alem i okazało się, że jest w połowie Libańczykiem, w połowie Grekiem, urodzonym w Mozambiku, wychowanym w Johanesburgu w Afryce Południowej. Karierę jazzmana zaczynał i rozwijał skrzydła w – uwaga, uwaga – Indiach, a dokładniej w Kalkucie. A było to w latach 20. Potem nastał wielki kryzys roku 1929, oraz kryzys w jego życiu. Radził sobie w Londynie jako uliczny grajek całkiem nieźle, ale właśnie się zakochał. Podczas nocy poślubnej przyłapał świeżą żonę w łóżku z innym facetem. Rozwiódł się po dwóch tygodniach.
Potem było lepiej – Ameryka, sukcesy, Glenn Miller Orchestra. Wszystko dzięki miękkiemu, melodyjnemu głosowi. Nim zarabiał, zdobywał popularność i sympatie. Ale wtedy Alowi w gardle zrobiło się coś, co po angielsku nazywa się „wart” (kurzajka? polip?), co spowodowało, że stracił głos całkowicie. Odzyskał go co prawda po roku w wyniku operacji. Ale już nigdy nie brzmiał tak dobrze, jak przed zabiegiem. Straszne. Wyobrażacie sobie? Na przykład ci, którzy piszą - że nagle tracicie w wypadku ręce. Albo palce stają się bezwładne. Kiedyś oglądałam film (nie pamiętam tytułu, ani czyj był) o świetnej pisarce, która mając około 60 lat zaczęła pisać powieść życia. Wspominała, opisywała, aż tu nagle dopadł ją Alzheimer. Zapominała słów, nie była w stanie sklecić jednego zdania, złościła się na bezradnego męża, który nie wiedział, co chciała napisać, powiedzieć... Pamiętam, że płakałam na tym filmie, a to naprawdę zdarza mi się rzadko.
Ale Al. Śmierci mógł uniknąć. Tego dnia, 17 kwietnia 1941 roku, dał koncert High Wycombe pod Londynem. Znajomi namawiali go, by został tam na noc, ale All koniecznie chiał do Londynu. Wrócił ostatnim pociągiem. Położył się. A zaraz potem zginął od bomby, która eksplodowała przed jego bramą.
Podobno All często płakał na swoich koncertach. Zdarzało mu się, że odchodził od mikrofonu na kilka sekund i ocierał łzy. Nieważne, że sprawiał, że publiczność płakała. On mógł sprawić, że sam płakał – mawiał jego przyjaciel, wydawca i kompozytor Ray Noble.
Wzruszyła mnie ta historia.
Teraz wiem, że to Al. A tak się składa, że to moja ulubiona piosenka z filmu „Amelia”. Zainteresowałam się więc bardziej Alem i okazało się, że jest w połowie Libańczykiem, w połowie Grekiem, urodzonym w Mozambiku, wychowanym w Johanesburgu w Afryce Południowej. Karierę jazzmana zaczynał i rozwijał skrzydła w – uwaga, uwaga – Indiach, a dokładniej w Kalkucie. A było to w latach 20. Potem nastał wielki kryzys roku 1929, oraz kryzys w jego życiu. Radził sobie w Londynie jako uliczny grajek całkiem nieźle, ale właśnie się zakochał. Podczas nocy poślubnej przyłapał świeżą żonę w łóżku z innym facetem. Rozwiódł się po dwóch tygodniach.
Potem było lepiej – Ameryka, sukcesy, Glenn Miller Orchestra. Wszystko dzięki miękkiemu, melodyjnemu głosowi. Nim zarabiał, zdobywał popularność i sympatie. Ale wtedy Alowi w gardle zrobiło się coś, co po angielsku nazywa się „wart” (kurzajka? polip?), co spowodowało, że stracił głos całkowicie. Odzyskał go co prawda po roku w wyniku operacji. Ale już nigdy nie brzmiał tak dobrze, jak przed zabiegiem. Straszne. Wyobrażacie sobie? Na przykład ci, którzy piszą - że nagle tracicie w wypadku ręce. Albo palce stają się bezwładne. Kiedyś oglądałam film (nie pamiętam tytułu, ani czyj był) o świetnej pisarce, która mając około 60 lat zaczęła pisać powieść życia. Wspominała, opisywała, aż tu nagle dopadł ją Alzheimer. Zapominała słów, nie była w stanie sklecić jednego zdania, złościła się na bezradnego męża, który nie wiedział, co chciała napisać, powiedzieć... Pamiętam, że płakałam na tym filmie, a to naprawdę zdarza mi się rzadko.
Ale Al. Śmierci mógł uniknąć. Tego dnia, 17 kwietnia 1941 roku, dał koncert High Wycombe pod Londynem. Znajomi namawiali go, by został tam na noc, ale All koniecznie chiał do Londynu. Wrócił ostatnim pociągiem. Położył się. A zaraz potem zginął od bomby, która eksplodowała przed jego bramą.
Podobno All często płakał na swoich koncertach. Zdarzało mu się, że odchodził od mikrofonu na kilka sekund i ocierał łzy. Nieważne, że sprawiał, że publiczność płakała. On mógł sprawić, że sam płakał – mawiał jego przyjaciel, wydawca i kompozytor Ray Noble.
Wzruszyła mnie ta historia.
środa, 11 lutego 2009
E-mail from India
My BLUEberry night/Nie dla zakochanych
Dla tej jednej sceny warto zobaczyć "My Blueberry night". Nie oglądajcie tego filmu poniżej, jeśli nie chcecie poznać zakończenia!
I jeszcze warto go obejrzeć dla wątku z policjantem. I dla muzyki. I dla słodkiej Norah Jones. Ale w ogóle to Wong Kar-Wai się starzeje. Albo dojrzewa. Ci, co nie mają znajomych, ani zaproszeń na pokazy przedpremierowe będą mogli go zobaczyć dopiero w sobotę, czyli w walentynki. Ale odradzam go zakochanym, zwłaszcza nieszczęśliwie. Bo jest o drodze, decyzjach i pisaniu listów. O tym, co się staje: życie się staje.
No, to jeszcze muzyka:
I jeszcze warto go obejrzeć dla wątku z policjantem. I dla muzyki. I dla słodkiej Norah Jones. Ale w ogóle to Wong Kar-Wai się starzeje. Albo dojrzewa. Ci, co nie mają znajomych, ani zaproszeń na pokazy przedpremierowe będą mogli go zobaczyć dopiero w sobotę, czyli w walentynki. Ale odradzam go zakochanym, zwłaszcza nieszczęśliwie. Bo jest o drodze, decyzjach i pisaniu listów. O tym, co się staje: życie się staje.
No, to jeszcze muzyka:
poniedziałek, 9 lutego 2009
Bad news from India/Polska daleko za Indiami
No dobrze. Teraz będzie merytorycznie i z linkami. Przeczytałam jakiś czas temu w Rzeczpospolitej, że aż 17 procent kobiet w Delhi korzystało z usług męskich prostytutek.
Złe wieści mam też dla tradycjonalistów i tych, którym Indie kojarzyły się tylko z klasyczną kamasutrą. Otóż konfiguracji jest więcej. Nie ma też już tabu homoseksualizmu, o braku monogamii mówi się otwarcie, a związki pozamałżeńskie może nie stały się normą społeczną, ale – wydawałoby się – nie dziwią już pruderyjnych Hindusów. Ci przynajmniej mówią o seksualności otwarcie.
Shohini Ghosh, profesor i kierownik Centrum Badań nad Komunikowaniem Masowym na Uniwersytecie Jamia Millia Islamia w Delhi popełnił w magazynie India Today artykuł na temat zachowań seksualnych Hindusów. Wspierał się anonimowym badaniem przeprowadzonym pod koniec ub. r. w 11 dużych miastach Indii. Od kilku lat AC Nielsen na zlecenie tego tygodnika przeprowadza takie badanie raz w roku w różnych częściach Indii. Ciekawe byłoby je wszystkie zestawić i zaobserwować zmiany w osatnich latach (może zrobię taką analizę w wolnej chwili?). I cóż się okazało? Na przykład, że trzech na pięciu spośród pytanych mężczyzn i jedna na pięć kobiet całkowicie akceptują pornografię. Do tej pory uważano tę dziedzinę seksualnego biznesu za leżącą w kręgu zainteresowań typowo męskich. Tymczasem 21 procent kobiet nie widzi nic złego w oglądaniu pornografii, a wśród nich aż 45 procent przyznaje, że pornografia zainspirowała je do bycia bardziej twórczymi w sferze seksualnej.
Radykalne feministki hinduskie zwalczają pornografię, tłumacząc to tym, że przyczynia się ona do zwiększenia liczby gwałtów. Ukuły hasło: Pornography is the theory and rape is the practice. Nic nowego (dla nas w tej części Europy), prawda? Ale najwyraźniej hinduskie kobiety tego potrzebują, bo aż jedna (!) spośród 25 pytanych przyznała, że wzięła udział w filmie pornograficznym. Co prawda takim raczej amatorskim, na domowy użytek, niż dystrybuowanym gdzieś w nielegalnych, objazdowych kinach pornograficznych. Ale zawsze.
Wśród facetów 16 procent mówi o swoich homoseksualnych preferencjach. Do bycia lesbijką przyznało się tylko 6 procent kobiet. Ale za to 16 procent spośród wszystkich badanych wyznało, że homoseksualne doświadczenia miało w swoim życiu przynajmniej raz. Jeden na pięciu Hindusów i jedna na dziesięć kobiet twierdzi, że akceptuje homoseksualizm.
To bardzo interesujące wyniki, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w Indiach wciąż obowiązuje słynny paragraf 377, pochodzący jeszcze z czasów kolonialnych (dokładniej z 1860 roku; pisałam już o nim przy okazji Gay/Les/Trans Firendly), który uznaje homoseksualizm za przestępstwo karane karą więzienia do lat 10, stwierdzając, że
Indian society strongly disapproves of homosexuality and the disapproval is strong enough to justify it being treated as a criminal offence even where consenting adults indulge in it in private.
Jaki dysonans poznawczy odczuwać muszą ci zwykli, ankietowani ludzie? I co mają z nim zrobić skoro tak chętnie przyznają się do swoich preferencji? Łamią przecież prawo.
Otóż są tacy, którzy o nich dbają. W 2001 roku pozarządowa organizacja Naz Foundation zajmująca się chorymi na HIV/AIDS, złożyła petycję do Sądu Najwyższego w Delhi, domagając się usunięcia tego paragrafu. Petycję jednak oprotestowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i różne tradycjonalistyczne ugrupowania, wierzące, że kara więzienia za homoseksualne zachowania właśnie chroni przed AIDS, i stoi na straży tradycyjnych wartości i kultury indyjskiej. Rząd odwołujący się do kolonialnego prawa, które ma pielęgnować historię Indii?! Co za ironia i hipokryzja. Everything is possible in India.
Pocieszająca jest dla mnie konkluzja profesora Ghosha. Życzy on sobie, by kategorię badań nad seksualnością Hindusów rozszerzyć o pojęcie gender, i włączyć do niej transgender.* Tylko wtedy dobrze zrozumiemy zachowania społeczne. Świat nie dzieli się na rodzaj męski i żeński, a nasze ciała są tylko powłoką dla płci i seksualności. Najlepszym chyba podsumowaniem tego wywodu są przytoczone przez Ghosha słowa amerykańskiej antropolożki medycyny i feministaki - Carol Vance. Carol bardzo nie lubiła antypornograficznego feminizmu, popularnego w latach 80. m.in. w Nowym Jorku, bo uważała, że wszelka cenzura w sferze seksu i purytanizm i tak w końcu obrócą się przeciwko kobietom. No więc profesor cytuje na koniec jej słynne zdanie: Najważniejszy organ człowieka leży pomiędzy uszami.
A czy w naszym pięknym kraju stosuje się kategorię gender do badania seksualnych zachowań Polaków? Nie wydaje mi się. Ale za to docierają do nas czasem takie budujące raporty z badań przeprowadzanych przez różne firmy farmaceutyczne, ewentualnie z tych powtarzanych co 4 lata przez profesora Izdebskiego. Nagłówki krzyczą: Seksualne życie Polaków kwitnie!. No i jest tam o tym, że np. 87 proc. mężczyzn w wieku około 27 lat onanizuje się przed komputerem, że zdradzamy na Śląsku częściej niż w Wielkopolsce, o technikach, pozycjach i ile razy i z iloma partnerkami w ciągu życia. Właśnie! Raporty pisane są zawsze z punktu widzenia mężczyzny: z iloma partnerkami. Wszystko w ujęciu M+K, po bożemu. A może polskie instytuty badawcze nie mają odpowiednich narzędzi do tak skomplikowanej kategorii, jaką jest gender? Ciekawe, kiedy Indie nas wyprzedzą.
* A jeśli klikniecie w ten odnośnik do tekstu w India Today (pod słowem "artykuł"), to zobaczycie jeden jedyny komentarz czytelnika, na samym dole, pod tekstem. Złe wieści, złe.
Fot. Za India Today
niedziela, 8 lutego 2009
I love women/Kocham kobiety
Zrobiłyśmy comin out. Nie dało się inaczej po dwóch godzinach analizowania depresji i samobójczych prób Sylvii Plath w "Szklanym kloszu" i w jej prawdziwym życiu oraz dwóch kolejnych godzinach spędzonych na roztrząsaniu lęków Witkacego. Wnioski z wcześniejszych zajęć na temat projektu ustawy o prawie małżeńskim też nie były budujące. Jakby tego było mało, moje lektury na najbliższy tydzień to "Czarne słońce" Julii Kristevej i "Czego chcą kobiety" Eriki Jong. Będę się starała nie wpaść w rozpacz. Może pomoże mi w tym "Przystupa" Grażyny Plebanek oraz "Penelopiada" Margaret Atwood.
Coming out był konieczny. Odbywał się w iście genderowej scenerii: w plugawym baraku na tyłach reprezentacyjnej ulicy. Pawilon miał wystrój marokański albo tunezyjski, w każdym razie arabski raczej niż, niestety, indyjski. Przy stoliku obok siedział transwestyta albo transeksualista. Miał perukę z kruczoczarnych włosów oraz czerwoną, muślinową sukienkę z falbanami przy dekolcie. Nie był piękny jak u Almodovara. Wcale nie był piękny. Ale to mu nie przeszkadzało od czasu do czasu całować się z grubą, blondwłosą dziewczyną. Właściwie to nie wiadomo do końca, czy dziewczyną, w każdym razie twarz miała kobiecą. Głaskał ją też po rękach.
Coming out dotyczył m.in.: małej biseksualistki, lesbijki, poganki i czarownicy, zakochanej doktorantki z miasta na P., pracownicy francuskiego koncernu z branży bardzo francuskiej, świeżej polonistki zafascynowanej naczelnym polskim piszącym gejem oraz roztańczonej fanki Ameryki Południowej. Mój społeczny coming out siostry uznały za mocny.
Uwielbiam kobiety! Wszystkie jesteśmy takie niesamowite. Wszystkie mamy swoje bardzo, ale to bardzo podobne problemy, takie same obawy, marzenia, konstrukcje myślowe. Rozumiemy się bez słów. Mamy podobne oczekiwania, te same rzeczy są dla nas ważne. Każda ma swoje historie. I wszystkie mamy te same pieprzone histerie.
Precz z samcami!
PS Wrażliwi i nieletni czytelnicy tego bloga wybaczcie, proszę, że stał się on ostatnio nieco prowincjonalnym może zapisem relacji z weekendowych ekscesów. Wrócę niebawem do erotyki. To znaczy chciałam powiedzieć: do merytoryki, oczywiście. Będzie o Indiach, będą linki, nazwiska, dziwne znaczki i daty i w ogóle będzie - jak zawsze - pasjonująco.
Coming out był konieczny. Odbywał się w iście genderowej scenerii: w plugawym baraku na tyłach reprezentacyjnej ulicy. Pawilon miał wystrój marokański albo tunezyjski, w każdym razie arabski raczej niż, niestety, indyjski. Przy stoliku obok siedział transwestyta albo transeksualista. Miał perukę z kruczoczarnych włosów oraz czerwoną, muślinową sukienkę z falbanami przy dekolcie. Nie był piękny jak u Almodovara. Wcale nie był piękny. Ale to mu nie przeszkadzało od czasu do czasu całować się z grubą, blondwłosą dziewczyną. Właściwie to nie wiadomo do końca, czy dziewczyną, w każdym razie twarz miała kobiecą. Głaskał ją też po rękach.
Coming out dotyczył m.in.: małej biseksualistki, lesbijki, poganki i czarownicy, zakochanej doktorantki z miasta na P., pracownicy francuskiego koncernu z branży bardzo francuskiej, świeżej polonistki zafascynowanej naczelnym polskim piszącym gejem oraz roztańczonej fanki Ameryki Południowej. Mój społeczny coming out siostry uznały za mocny.
Uwielbiam kobiety! Wszystkie jesteśmy takie niesamowite. Wszystkie mamy swoje bardzo, ale to bardzo podobne problemy, takie same obawy, marzenia, konstrukcje myślowe. Rozumiemy się bez słów. Mamy podobne oczekiwania, te same rzeczy są dla nas ważne. Każda ma swoje historie. I wszystkie mamy te same pieprzone histerie.
Precz z samcami!
PS Wrażliwi i nieletni czytelnicy tego bloga wybaczcie, proszę, że stał się on ostatnio nieco prowincjonalnym może zapisem relacji z weekendowych ekscesów. Wrócę niebawem do erotyki. To znaczy chciałam powiedzieć: do merytoryki, oczywiście. Będzie o Indiach, będą linki, nazwiska, dziwne znaczki i daty i w ogóle będzie - jak zawsze - pasjonująco.
niedziela, 1 lutego 2009
Let's party/Impreza
Klub nocny. Sala o powierzchni około 50 metrów kwadratowych, wypełniona tak, że by dojść do baru w drugim końcu, trzeba się nieźle przeciskać. Na sali około 100 osób. Spośród nich połowę stanowią ciemne, czarnowłose dziewczyny w czoli i chłopcy w koszulkach z nadrukiem OM z lekko pofalowanymi kędziorkami. Bileterem w klubie jest niziutki student (wąsy) informatyki z Hyderabadu. DJ zapodaje rytmy bolly/tolly/kolly (nie wiem, czym się różnią, nie pytajcie), na parkiecie trwa szaleństwo: brzęczą bransoletki dziewczyn, hinduscy chłopcy w charakterystyczny sposób podrygują, trzymając jedną rękę gdzieś w okolicach pępka, a drugą kreślą w górze kółka. Zainteresowanie swymi ekspresyjnymi ruchami wzbudza pewien długowłosy muzyk, który w innym znanym klubie często grywa na dziwnym instrumencie, co się cithara chyba nazywa. Hindi miesza się z angielskim, papierosy z fajką wodną, piwo z wódką.
To wcale nie jest opis modnego klubu w Bombaju, do którego przychodzą turyści i pracujący tu biali. Tak się bawi nasza polska stolica w sobotnią noc. Dawno nie widziałam tak radosnego parkietu.
Bardzo śmieszą mnie te ich teledyski. Zadowolone i roześmiane gęby Sikkhów wywołują we mnie pewien dziwny stan błogości. O tych filmowych, w których występuje zawsze i obowiązkowo Shahrukh Khan nawet nie wspomnę, bo nie dość, że wcale mnie spojrzenie Shahrukha nie urzeka, to poziom kiczu jest tam tak wysoki, że przekracza moje progi tolerancji. Tak, jak na przykład tu:
To wcale nie jest opis modnego klubu w Bombaju, do którego przychodzą turyści i pracujący tu biali. Tak się bawi nasza polska stolica w sobotnią noc. Dawno nie widziałam tak radosnego parkietu.
Bardzo śmieszą mnie te ich teledyski. Zadowolone i roześmiane gęby Sikkhów wywołują we mnie pewien dziwny stan błogości. O tych filmowych, w których występuje zawsze i obowiązkowo Shahrukh Khan nawet nie wspomnę, bo nie dość, że wcale mnie spojrzenie Shahrukha nie urzeka, to poziom kiczu jest tam tak wysoki, że przekracza moje progi tolerancji. Tak, jak na przykład tu:
Subskrybuj:
Posty (Atom)