niedziela, 8 lutego 2009

I love women/Kocham kobiety

Zrobiłyśmy comin out. Nie dało się inaczej po dwóch godzinach analizowania depresji i samobójczych prób Sylvii Plath w "Szklanym kloszu" i w jej prawdziwym życiu oraz dwóch kolejnych godzinach spędzonych na roztrząsaniu lęków Witkacego. Wnioski z wcześniejszych zajęć na temat projektu ustawy o prawie małżeńskim też nie były budujące. Jakby tego było mało, moje lektury na najbliższy tydzień to "Czarne słońce" Julii Kristevej i "Czego chcą kobiety" Eriki Jong. Będę się starała nie wpaść w rozpacz. Może pomoże mi w tym "Przystupa" Grażyny Plebanek oraz "Penelopiada" Margaret Atwood.

Coming out był konieczny. Odbywał się w iście genderowej scenerii: w plugawym baraku na tyłach reprezentacyjnej ulicy. Pawilon miał wystrój marokański albo tunezyjski, w każdym razie arabski raczej niż, niestety, indyjski. Przy stoliku obok siedział transwestyta albo transeksualista. Miał perukę z kruczoczarnych włosów oraz czerwoną, muślinową sukienkę z falbanami przy dekolcie. Nie był piękny jak u Almodovara. Wcale nie był piękny. Ale to mu nie przeszkadzało od czasu do czasu całować się z grubą, blondwłosą dziewczyną. Właściwie to nie wiadomo do końca, czy dziewczyną, w każdym razie twarz miała kobiecą. Głaskał ją też po rękach.

Coming out dotyczył m.in.: małej biseksualistki, lesbijki, poganki i czarownicy, zakochanej doktorantki z miasta na P., pracownicy francuskiego koncernu z branży bardzo francuskiej, świeżej polonistki zafascynowanej naczelnym polskim piszącym gejem oraz roztańczonej fanki Ameryki Południowej. Mój społeczny coming out siostry uznały za mocny.

Uwielbiam kobiety! Wszystkie jesteśmy takie niesamowite. Wszystkie mamy swoje bardzo, ale to bardzo podobne problemy, takie same obawy, marzenia, konstrukcje myślowe. Rozumiemy się bez słów. Mamy podobne oczekiwania, te same rzeczy są dla nas ważne. Każda ma swoje historie. I wszystkie mamy te same pieprzone histerie.

Precz z samcami!



PS Wrażliwi i nieletni czytelnicy tego bloga wybaczcie, proszę, że stał się on ostatnio nieco prowincjonalnym może zapisem relacji z weekendowych ekscesów. Wrócę niebawem do erotyki. To znaczy chciałam powiedzieć: do merytoryki, oczywiście. Będzie o Indiach, będą linki, nazwiska, dziwne znaczki i daty i w ogóle będzie - jak zawsze - pasjonująco.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Gratulacje! Doborowe mialas towarzystwo :) A te piosenke Nouvelle Vague uwielbiam. Bylas moze kiedykolwiek na ich koncercie? Znakomita atmosfera potrafia stworzyc.

BLUE pisze...

no, bylo transowo:) niestety NV na zywca nie bylo mi dane slyszec. Jeszcze:) 15 kwietnia Luksemburg, 25 kwietnia MARCHEPRIME.