Dla „takiego sympatycznego Hiszpana” - jak go określiły panie w Sanepidzie, w podziękowaniu za urocze śniadanie, i żeby mu się dobrze po Afryce (i nie tylko) jeździło, taka piosenka, którą śpiewa Al Bowlly.
Teraz wiem, że to Al. A tak się składa, że to moja ulubiona piosenka z filmu „Amelia”. Zainteresowałam się więc bardziej Alem i okazało się, że jest w połowie Libańczykiem, w połowie Grekiem, urodzonym w Mozambiku, wychowanym w Johanesburgu w Afryce Południowej. Karierę jazzmana zaczynał i rozwijał skrzydła w – uwaga, uwaga – Indiach, a dokładniej w Kalkucie. A było to w latach 20. Potem nastał wielki kryzys roku 1929, oraz kryzys w jego życiu. Radził sobie w Londynie jako uliczny grajek całkiem nieźle, ale właśnie się zakochał. Podczas nocy poślubnej przyłapał świeżą żonę w łóżku z innym facetem. Rozwiódł się po dwóch tygodniach.
Potem było lepiej – Ameryka, sukcesy, Glenn Miller Orchestra. Wszystko dzięki miękkiemu, melodyjnemu głosowi. Nim zarabiał, zdobywał popularność i sympatie. Ale wtedy Alowi w gardle zrobiło się coś, co po angielsku nazywa się „wart” (kurzajka? polip?), co spowodowało, że stracił głos całkowicie. Odzyskał go co prawda po roku w wyniku operacji. Ale już nigdy nie brzmiał tak dobrze, jak przed zabiegiem. Straszne. Wyobrażacie sobie? Na przykład ci, którzy piszą - że nagle tracicie w wypadku ręce. Albo palce stają się bezwładne. Kiedyś oglądałam film (nie pamiętam tytułu, ani czyj był) o świetnej pisarce, która mając około 60 lat zaczęła pisać powieść życia. Wspominała, opisywała, aż tu nagle dopadł ją Alzheimer. Zapominała słów, nie była w stanie sklecić jednego zdania, złościła się na bezradnego męża, który nie wiedział, co chciała napisać, powiedzieć... Pamiętam, że płakałam na tym filmie, a to naprawdę zdarza mi się rzadko.
Ale Al. Śmierci mógł uniknąć. Tego dnia, 17 kwietnia 1941 roku, dał koncert High Wycombe pod Londynem. Znajomi namawiali go, by został tam na noc, ale All koniecznie chiał do Londynu. Wrócił ostatnim pociągiem. Położył się. A zaraz potem zginął od bomby, która eksplodowała przed jego bramą.
Podobno All często płakał na swoich koncertach. Zdarzało mu się, że odchodził od mikrofonu na kilka sekund i ocierał łzy. Nieważne, że sprawiał, że publiczność płakała. On mógł sprawić, że sam płakał – mawiał jego przyjaciel, wydawca i kompozytor Ray Noble.
Wzruszyła mnie ta historia.
2 komentarze:
ja go rozumiem, też najbardziej sam siebie wzruszam :)
wrażliwość narcystyczna;)
Prześlij komentarz