środa, 29 grudnia 2010

Indian book about pregnancy/Indysjka książka o ciązy

Polecam tę książkę, jeśli kiedykolwiek będziecie w ciąży, albo chcielibyście sprawić dobry prezent jakiejś znajomej ciężarnej. "Magiczny początek, zaczarowane życie. Holistyczny poradnik dla kobiet w ciąży". To naprawdę niezła alternatywa dla wszystkich ciążowych poradników, które podchodzą do tematu w sposób fizjologiczny, biologiczny, a nawet fabryczny - dotyczący procesu fabrykowania dziecka - bo na tym koncentrują się amerykańskie książki, z których czerpią wiedzę te polskie kobiety, które nie mają np. doświadczonych babć czy mam. O koleżankach z pracy tu nie wspomnę, bo te zawsze mają rady na wszystko, nawet jeśli same nigdy w ciąży nie były. Takich poradników przejrzałam wiele, ale żaden mi jakoś nie pasował, a wiedzą nabytą w kilku z nich tylko ośmieszyłam się u polskiego lekarza, pytając np. gdzieś tak w 15 tygodniu ciąży, czy widać już płeć dziecka - bo w książce napisali, że już widać. Otóż na pewno nie widać. No chyba, że w stanach mają tak czułe ultrasonografy, że widać. W Polsce nie widać. "Niech pani nie czyta amerykańskich książek!" - usłyszałam już od kilku lekarzy. A więc nie czytam. Za to książka napisana przez indyjskiego lekarza, mieszkającego co prawda w Stanach, jest naprawdę inna niż ten cały pseudonaukowy momentami bełkot porównywalny do forów internetowych, gdzie kobieca naiwność naprawdę czasami mocno mnie zawstydza.



Oczywiście - sama też mało wiem, i coraz bardziej mam tego świadomość, kiedy np. na zajęciach w szkole rodzenia pediatra opowiada, że dziecko trzeba kąpać w krochmalu, a nie w płynach i mydłach dla dzieci, które podrażniają skórę. Mogłabym długo wymieniać, czego zaskakującego się dowiaduję, a przecież tyle dzieci bawiłam... Ale nigdy na poważnie nie zastanawiałam się nad przewijaniem, czyszczeniem uszu itp. W każdym razie książka Chopry jest też fajna dlatego, że daje wiarę w moc własnego ciała, siłę sprawczą myślenia i w naturę, która wiele rzeczy doskonale zaprogramowała. Naprawdę.

(Uwaga, teraz będzie kilka zdań, które niektórzy mogą uznać za uduchowiony bełkot wschodnich filozofii - spokojnie, to bardzo inspirujący bełkot:)) Z tych trzech wymienionych elementów (ciało, myślenie i natura) ajurweda - indyjska medycyna - podkreśla wagę myślenia i emocji. "Stajemy się tym, co widzimy". Czyli nasze doświadczenia kształtują to, jacy jesteśmy. Dźwięki, odczucia, obrazy, smaki, zapachy, emocje. Przytoczę proste ćwiczenie z tej książki, które obrazuje, jak mocno wpływają na nas nasze wyobrażenia, które powstały na podstawie doświadczeń:
- wyobraź sobie, że słyszysz obok siebie syrenę przejeżdżającego ambulansu
- wyobraź sobie, że użądliła cię pszczoła
- wyobraź sobie, że trzymasz w ramionach swoje dziecko
- wyobraź sobie, że jesteś świadkiem wypadku samochodowego
- wyobraź sobie, że wbijasz zęby w słodki soczysty owoc
- wyobraź sobie zapach skunksa


I co? Widzicie? Czujecie? Bije wam serce na myśl o ostatniej kraksie, w której w dodatku braliście udział - tramwaj, którym jechaliście przejechał człowieka, po czym gwałtownie zahamował, a jadący za nim drugi tramwaj, wjechał w ten pierwszy, gniotąc mu połowę tylnego wagonu? Czujecie cieknący z owocu sok? Właśnie. Wyobraźnia ma moc. W dodatku przekłada się na chemię i fizjologię organizmu - kiedy się boicie, wasz mózg produkuje hormony stresu, kiedy jest przyjemnie - uwalniają się endorfiny i encefaliny. Wszystkie te substancje przenikają do dziecka. Nihil novi, a jednak.
Współautorzy książki - lekarz David Simon i położna oraz instruktorka szkół rodzenia Vicki Abrams nie pozwalają Choprze koncentrować się jedynie na duchowości. Dlatego ta książka jest naprawdę holistyczna.

Polecam: Deepak Chopra, David Simon, Vicki Abrams "Magiczny początek, zaczarowane życie. Holistyczny poradnik dla kobiet w ciąży", przekład Michał Lipa, wydawnictwo Laurum, 34,90 zł.

czwartek, 23 grudnia 2010

Priest in India/Podróżujcie

Indie mnie osaczają. Jakby mówiły: "Nie damy ci zapomnieć o nas! Nie możesz rezygnować z planów, podróży, marzeń i mrzonek!". Wyskakują z szafki, którą otwieram – wysypują się z niej prezenty od starych znajomych z Indii, boleśnie o tęsknocie za gwarem i zapachami przypomina też pusta tubka po żelu do mycia twarzy Himalaya, stojąca smętnie na półce w łazience. A mój profil na CS pokazuje, że właśnie jestem w Delhi – dostaje mejle od Hindusów z ofertami spotkań i noclegów (jakiś błąd systemu, zdarza się, kiedyś pokazywał np. że jestem USA).
Idę ulicą i widzę szyld "Upominki. Dewocjonalia". Wchodzę, bo mam kilka cioć, które zawsze się cieszą z prezentów zakupionych w tego typu sklepie. Ten akurat mieści się na Pradze Południe i jest najbardziej zaskakującym sklepem z dewocjonaliami, jaki kiedykolwiek widziałam. Spędzam tam dobre kilkanaście minut wybierając ekologiczną torbę - waham się pomiędzy wizerunkiem Marylin Monroe i Audrey Hepburn. W śmiesznie niskiej cenie kupuję w końcu Marylin, jako że zawsze miałam wrażenie, że byśmy się doskonale zrozumiały, gdybyśmy się poznały. Przy kasie zadziwia mnie widok kilku pudeł z indyjskimi kadzidełkami – są wszystkie odcienie zapachów. A tak mi ich właśnie przecież brakowało. Kupuję oczywiście, tym razem truskawkowe. Przy okazji pytam panią sprzedawczynię, czy wie, do czego te kadzidełka służą religijnym hinduistom. Nie wie. – Ja tam się nie interesuję. Ludzie biorą, no to mamy – mówi leniwie.


Wychodzę ze sklepu i biegnę do domu, bo zaraz ma przyjść ksiądz po tak zwanej kolędzie. Właściwie to nie biegnę, bo nie przepadam za tego typu wizytami dobrodusznych pasterzy liczących dusze parafialne i zabierających koperty. Kiedy docieramy pod budynek, z klatki wychodzi właśnie dwóch roześmianych księży. Spóźniliśmy się. Jeden z nich, młody, w ładnej i modnej kurtce, przyjemnie pachnący jakimiś korzennymi perfumami zawraca jednak do nas. W domu staje zszokowany przed moim wielkim niebieskim obrazem przedstawiającym Buddę i pyta, czy my jesteśmy jego wyznawcami.
– Nie całkiem. Lubię po prostu niebieski kolor i bywam w Indiach – rzucam, jakbym Indie co najmniej raz w miesiącu odwiedzała.
– O! Ja też byłem! Całą północ przejechałem, i jeszcze Madras i Katmandu. Żeśmy nocowali u takich braci w Old Goa. Pięknie było.
– Oo... – nie mogę wyjść z podziwu. Ksiądz w Indiach! Zapewne taka reakcja świadczy o moich ograniczonych horyzontach. Zapewne.
– No i rozumiem pani sympatię... – dzwoni telefon, ksiądz odbiera: – No co tam, dziecko? Co?! Nieee no, nie, nie i jeszcze raz nie. Proszę cię, nie. Dobrze, na razie, pa – wyłącza komórkę i wzdycha ciężko: – Klerycy... – A ja już go bardzo lubię.
Reszta wizyty upływa na wspomnieniach z Indii, wymianie anegdotek i polecaniu sobie różnych miejsc. Nóżka na nóżkę - machamy sobie. Moje w różowych skarpetkach, jego w nowiutkich, lśniących czarnych półbutach dobrej firmy.
– Jak psu buda miesiąc wakacji nam się należy no nie?
- To już coś - w miesiąc można trochę zobaczyć.
- Tak! Jedyna niegrzeszna przyjemność jaka nam została. Ale teraz to wy chyba nigdzie nie pojedziecie, co?
– Teraz nie, ale za jakieś dwa latka to tak.
– Trzeba! Koniecznie z dzieckiem jeździć dużo po świecie. Pamiętajcie!

Pamiętajcie o tym i wy i planujcie jak najwięcej podróży, robiąc postanowienia na kolejny rok. Z dziećmi czy bez, ważne, żeby z głową na karku, poczuciem humoru i dystansem do siebie i świata, oraz wesołych świąt także wszystkim życzymy:)

czwartek, 9 grudnia 2010

Beat him when he's bad/Zbij go

"Kiedy mężczyzna źle postępuje, zbij go" - tak radzi w filmie "Różowy gang" Sampat Pal Devi, przywódczyni Gulabi Gangu działającego w stanie Uttar Pradesh.


Tak wygląda Sampat - na pierwszym planie. A gulabi = różowy. Sampat ma 55 lat, urodziła pięcioro dzieci. Zdjęcie pochodzi ze strony
World Women International.

Ta odważna kobieta napisała też książkę o tym, jak walczy o prawa kobiet w Indiach. Niestety nie wydano jej po polsku.


Założyła też swoje różowe miejsce w sieci: www.gulabigang.org

Mam nadzieję, że film "Różowy gang" obejrzę w sobotę. Zobaczcie trailer. A dla tych, którym nie uda się wybrać na projekcję np. w Warszawie (11 grudnia, godz. 18, kino Muranów), część filmu do obejrzenia jest
tutaj.

sobota, 27 listopada 2010

Queer-dream


Średniowieczne miasteczko Radda in Chianti w Toskani. Imię hinduistycznej bogini Radda w nazwie zobowiązuje - w mieście znalazłam hinduski znak Om, oraz indyjskie wyroby w maleńkich sklepikach pochowanych w wąskich uliczkach. Nie mogłam ich zbyt dokładnie oglądać, bo choć piękne, denerwowałam się ich ceną - pięć razy wyższą niż np. na Goa. Zdjęcie z honeymoonu.

Odkąd jestem mężatką, mam inne sny. Teraz pewnie niektórzy się skrzywią i pomyślą - o, zaczyna się - brak tematów przejawiający się opisywaniem snów. Może. Albo wejście w etap pisania na blogu o tzw. życiu, a nie o temacie, dla którego blog powstał (Indie - przypomnę). Pisanie o życiu uważam za nieco uwłaczające, o ile to, co się pisze nie jest naprawdę dobrą literaturą. Ot, pisanie pamiętnika. Tego chcę unikać, ale od czasu do czasu daję sobie pozwolenie i na takie słabości. Można nie czytać dalej. Ale jeśli czytacie, to dowiecie się, że inność wiązałabym raczej z tym małym, różowym i całkiem nowym oraz podobnym prawdopodobnie do mnie człowiekiem, w którego produkcję bardzo zaangażowało się ostatnio moje ciało (!). Może to wcale nie moje sny, ale jego? I bardzo dobrze, niech rozwija wyobraźnię już teraz. A może to joga ciążowa tak na niego wpływa? W każdym razie inność snów jest pozytywna i polega na tym, że śnione historie są fabularne i zupełnie - a tak zwykle ze snami bywa - nie mają związku w ogóle z tym, o czym myślę za dnia. Ale są jednocześnie odrealnione. Choć jedno przecież nie wyklucza drugiego. Niedawno na przykład śnił mi się taki querrowy sen. Byłam asystentem Hitlera. Byłam pięknym, aryjskim blondynem, nosiłam biały mundur marynarki wojennej z czarnymi wykończeniami (nawet nie wiem, czy takie mundury istnieją). W każdym razie bardzo lubiłam Hitlera, a właściwiej - lubiłem, i byłem mu bardzo oddany. Czytałem dokumenty, dawałem mu je do podpisu, jeździłem z nim na imprezy, widywałem Evę Braun. Byłem wiernym pracownikiem korporacji III Rzesza. I właściwie to tyle. Ten sen nie miał punktu kulminacyjnego, ani zaskakującego zakończenia. Po prostu był. Skąd się w mojej głowie wziął? Chyba stąd, że wcześniej próbowałam zrozumieć ludzi Hitlera i postawić się w ich sytuacji. Nie umiałam za bardzo. Brak empatii był chyba tak dojmujący, że przyszedł do mnie ten sen.

Albo taki. Jestem w Nowym Yorku. Pracuję w jakimś wieżowcu (WTC?) i zjeżdżam właśnie windą do baru na dole, żeby kupić kanapkę z łososiem. W barze sprzedaje hindus z wąsami, witamy się serdecznie i ucinamy sobie pogawędkę. Do baru przychodzą jacyś ludzie, mówią po polsku. Okazuje się, że to jacyś drobni przemytnicy – chcą mi sprzedać diamenty. Nie, dzięki. Z resztą, nie mam kasy przecież. Nie starcza mi na kanapkę, kupuję więc jakieś ciasteczka z bardzo wysoką zawartością związków chemicznych. Przemytnicy odchodzą, zostajemy sami z hindusem. Gadamy o czymś, nie pamiętam. Jeżdżą widny z przezroczystymi drzwiami, obserwujemy wysiadających. Dzwoni moja komórka, dzwoni budzik. Nuda - może przesadziłam z tą fabułą, był to sen z kategorii spokój zakłócany jedynie drobnymi, niewiele znaczącymi zdarzeniami.

W małżeństwie też panuje spokój. A raczej odczuwalna jest pewna rutyna i mniejszy poziom chaosu. Mieszczańskość w pełnej krasie, akceptacja pani sąsiadki ("Modliłam się za was, żebyście żyli razem długo i szczęśliwie, kochani!") i przytłaczające poczucie, że prawo jest po naszej stronie. Zupełnie niepotrzebnie przytłaczające, bo na pytania koleżanek z pracy "I jak?! Coś się zmieniło po ślubie?" muszę odpowiedzieć, że nic. Uczucie jest przytłaczające bo już nie trzeba kontestować i być alter i anty i wpadać w pułapkę podejścia "mam w dupie, co sądzi społeczeństwo i katolicka rodzina", nie trzeba tłumaczyć, że jesteśmy parą, ale na razie nie planujemy ślubu. Nic nie trzeba. Miękko i komfortowo, obrzydliwie zgodnie z normami, tradycją i zwyczajami, ku radości pragnących właśnie tego rodziców. Wszyscy też słyszeli, co powiedziałam podczas ceremonii i widzieli, że wyglądałam na szczęśliwą. Nie pamiętam, ale podobno ładnie wyglądałam, co zresztą widać na zdjęciach. W małżeństwie jest nudny spokój ducha. Odkąd byłam małą dziewczynką zadającą pytania, przerażała mnie wizja nieba, jako miejsca, w którym nic nie trzeba, bo nic się nie dzieje. I pytałam dorosłych, jak to możliwe, że człowiek nie nudzi się całą wieczność, bo nawet jeśli jest fajnie, to to fajnie kiedyś się przecież nudzi. Podobno każdy ma inne niebo, każdy ma takie, na jakie zasługuje i jakiego potrzebuje. Rozumienie kwestii transcendentalnych i duchowych jak widać ciągle przede mną.


Papieże, Buddy, Shivy, Maryjki, Wenus - na kogo tylko masz ochotę. Toskańskie San Gimignano zwane Manhattanem średniowiecza, który o poranku wygląda tak:


A wczoraj śnił mi się słoń. Mały niebieskawy słonik, który niesfornie biegał po podwórku w rodzinnej wiosce mojej mamy na Podlasiu. Słonik próbował dostać się do domu, ale domownicy bardzo się tego obawiali i zamykali przed nim drzwi wejściowe, okna na parterze i okno balkonowe na tarasie z tyłu. Słonik w końcu zasmucony usiadł na tylnych nogach na schodach przed wejściem, a uszy opadły mu smętnie na boki głowy. Wyglądał jak przerośnięty, zmęczony psiak, któremu ktoś zabrał właśnie kość. "Jest chory!" - pomyślałam. Wskoczyłam więc do mojego wielkiego czarnego Subaru Forestera i wepchnęłam słonika na tylne siedzenia. Ruszyliśmy. Słonik przesunął się na lewą stronę tak, że razem z nim na lewych kołach stanął samochód. Ale jechał dalej. I wtedy słonik zaczął wymiotować. Sen się skończył, kiedy z szafy obok łóżka skoczyła kotka, trafiając idealnie w wąskie miejsce na poduszce pomiędzy głową mojego małżonka a moją. Zawsze tak robi - nocą biega po szafach. Chociaż ostatnio jest spokojniejsza. Praskie podwórko chyba jej służy. Może tak, jak niektórym ludziom służy powrót do korzeni po latach? Kotkę znalazłam dokładnie dwa podwórka dalej kilka lat temu i śmiałam się, że właśnie załatwiam jej awans społeczny z Pragi do Śródmieścia. Tymczasem sama się zdegradowałam w kierunku odwrotnym. Nie można powiedzieć, że warszawska Praga jest bez wyrazu. Tyle, że to wyraz, który wymaga wielokrotnego sprawdzania w słowniku języka polskiego, ortograficznym oraz frazeologicznym i wyrazów bliskoznacznych. A kiedy wydaje się, że już wiemy, co nas może spotkać na rogu Ratuszowej i Inżynierskiej, to nagle wprost pod nasze stopy spada z czyjegoś okna z góry przecięty na pół obraz konia.

A propos obrazów - gdyby ktoś wybierał się do Kinoteki, to zachęcam do obejrzenia wystawy "Portrety Indii" Edyty i Łukasza Parzuchowskich. Do 4 grudnia.

piątek, 15 października 2010

Monsoon Day is Coming!

Wesele, ale wcale nie monsunowe (chociaż kto wie - ma padać), czeka mnie jutro.

Nie było by w tym nic dziwnego, poza tym, że to moje własne wesele:-) Odbędzie się, o ile nie ucieknę np. sprzed ołtarza... Będzie się działo, cokolwiek się wydarzy.

poniedziałek, 6 września 2010

Polish prime minister in Bangalore/Tusk w Indiach

Bardzo trafny krok, cel i miejsce, uważam. PR-owcy doskonale zadbali tym razem o wizerunek premiera - wzruszające, łapiące to za serce wydarzenie oraz sprawiające, że tak ciepło myśli się o człowieku, który odwiedza niewidome dzieci gdzieś na końcu świata w biednej dzielnicy Bangalore.


Dzieci dostały nawet słodycze - czyż to nie wielkoduszne? Przecież tego najbardziej potrzebują niewidome dzieci, tak? W informacjach prasowych na szczęście pojawia się jeszcze wzmianka o "pomocach dydaktycznych" oraz agregacie prądotwórczym. Uff. Cokolwiek kryje się pod określeniem "pomocy dydaktycznych".

czwartek, 19 sierpnia 2010

My article in Polish 'ZADRA'/ Indie w 'Zadrze'


Najnowsza, jak zawsze feministycznie inspirująca i czasem boleśnie jątrząca ZADRA już do kupienia. A w niej m.in. mój tekst o kobietach w Indiach i o tym, czego nie chcemy o nich wiedzieć. Polecam.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Filmowa stolica

Coś dla fanów filmów bollywoodzkich w Warszawie. A w ramach sportowego kina lata w zacnym CSW Chak de India ze zniewalającym (dla niektórych) Shah Rukh Hanem. By the way - poprawna wymowa imienia aktora to według warszawskiej szkoły hindi [śiarukh], a nie [szarukh] - jak mówią w krakowskiej szkole hindi).

czwartek, 29 lipca 2010

Garam Masala

Hindi zaliczone. Intensywność zajęć bardzo duża – jak dla mnie może nico zbyt skondensowana. Przerobienie materiału semestralnego w miesiąc to jednak wyczyn. Umiem się w hindi przedstawić, zapytać o drogę, dogadam się w hotelu i z rykszarzem, potrafię powiedzieć, gdzie mieszkam i co mam w domu. Tylko właśnie w chwili obecnej pytanie o mieszkanie denerwuje mnie i muszę się chwilę zastanowić, żeby powiedzieć, gdzie mieszkam. A już na pewno nie wiem, gdzie będę mieszkała. To znaczy wiem, ale nie wiem jeszcze, na co sie zdecydowałam. Przeprowadzka.

Mieszkanie na rurze kanalizacyjnej, Mumbaj, 2008

Nie znoszę sie przeprowadzać. Od czasów paryskich, kiedy w ciągu dwóch lat przeprowadzałam się aż 3 razy, nie ruszam się z tego pępka miasta stolicy. W całej tej mojej tymczasowości i powierzchowności życia mieszkanie jest jednak pewną stałą. Znaną, zgłębioną, opanowaną, oswojoną, pokochaną. Uwielbiam mój międzykulturowy blok, pełen Wietnamczyków pracujących pod Halą Mirowską, Arabów z pobliskich Kebabów i przemiłych Hindusów. Kiedyś, zimą, kiedy właśnie wróciłam z upalnych Indii w windzie spotkałam prawdziwego Hindusa. Były to początki mojego mieszkania w tym bloku, więc jeszcze nie wiedziałam, że Hindusi tu mieszkają. Tak byłam zdziwiona, że po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że jeszcze po prostu nie całkiem wróciłam i widzę wszędzie Hindusów. W dodatku Hindus w windzie powiedział: "Ale to kraj – taka wielka śnieg sypie!".
Uwielbiam też pana z kiosku na dole i jego niewyszukane żarty, które są tak niewybredne, że mogą być już tylko śmieszne. Na parterze mojego bloku jest sklep całodobowy, choć nie alkoholowy. Naprawdę można pokochać ten sklep w zimowy sobotni poranek, kiedy w kapciach można zejść na dół po świeżą bagietkę (a dla sportu wejść z powrotem na siódme piętro). W asortymenecie są warzywa sezonowe, a także kiszona kapusta, ogórki i zawsze ziemniaki. Oczywiscie za luksus robienia zakupów w kapciach trzeba dopłacić. Zawsze też ma się gwarancję, że jeśli trafimy na pana właściciela, to zostaniemy uraczeni żartem. Kiedy kupuję kawę, pan pyta: "czarną, czy z mlekiem?". Albo kiedy kupuję masło: "posmarować pani potrzebuje, co?". Sąsiedztwo synagogi powoduje, że żarty często schodzą na tematy semickie. Byłam np. świadkiem rozmowy pana w okienku z klientką, a było to w poniedziałek powyborczy:
– Żydowskie nasienie znowu, panie, u żłoba.
– No i co pani kochana tak tych Żydów nie lubi?!
– Pazerne to.
– Ale Komorowski to nie żyd.
– Noo, tak, musi tera nachapać się. E tam, panie, co będę gadała.
– No musi, kochana, tyle dzieci ma, to domy musi wszystkim wybudować przecież, no nie?
W sklepiku można też zrobić zakupy na zeszyt. Trzeba podać tylko numer mieszkania – w razie czego. To naprawdę dobry pomysł. Podobne sklepiki funkcjonują we wszystkich piętnastopiętrowych mrówkowcach na osiedlu Za Żelazną Bramą. "Utopijna wizja Le Corbusiera o domach-okrętach czy klasztorach, gdzie ludzie zaspokajają swoje potrzeby życiowe, nie wychodząc na zewnątrz, gdzie ma rodzić się silne poczucie wspólnoty i odrębności" – mówiła o tym osiedlu Heidrun Holzfeind w rozmowie z Katarzyną Surmiak-Domańską w "Dużym Formacie". Wcale nie taka utopijna. Tyle, że oprócz sklepików na dole w tych blokach nie powstało nic więcej. A miały być świetlice na każdym piętrze, ludzie mieli się integrować nie wychodząc z budynku. Mój blok nie należy do osiedla Za Żelazną Bramą, jest niższy, ale za to ma aż 3 skrzydła, dlatego nazywa się go w okolicy "Igrekiem". Jest w nim chyba ze 300 mieszkań. Właśnie zostały wyremontowane korytarze, wszędzie pachnie farbą i czystością – nic tylko mieszkać. Cóż, prawo do szczęścia w 18 metrach kwadratowych będzie teraz miała młoda parka sympatycznych gejów. Ciekawe, co na nich powie przygłucha sąsiadka.

Kwestia mieszkania jest dla mnie tym bardziej drażliwa, że od 3 co najmniej lat rozglądam się za takim, które mogłabym kupić. Ale okazuje się, że chyba nie ma dla mnie mieszkania w tym mieście. Liczba absurdalnych sytuacji, które wydarzyły się podczas tych poszukiwań jest imponująca. Niezwykłe były też problemy, które pojawiały się za każdym razem, kiedy już prawie byłam zdecydowana na zakup. Hitem, który pobił wszystko, jest budynek, który widziałam kilka miesięcy temu. Dobrze zachowany blok na Mokotowie z lat 50. miał jeden minus – pękła ściana na klatce schodowej i z powodu przemieszczających się podziemnych wód gruntowych zewnętrzna ściana odchylała się tak, że na najwyższym piętrze szpara pomiędzy schodami a ścianą miała już prawie 10 cm. A ostatnie mieszkanie, które widziałam było super – wysoka przedwojenna kamienica, z wielkimi oknami, balkonem i grubymi murami oraz starą lodówką pod oknem w kuchni. Na suficie w pokoju była tylko taka żółta plama wielkości około metra kwadratowego. "To nic, się zamaluje, i znaku nie będzie" – przekonywała właścicielka. Tymczasem po odwiedzinach u sąsiadów okazało się, że zaciek jest na całej długości piętra i we wszystkich mieszkaniach na tej samej wysokości jest żółta plama, która odnawia się co dwa miesiące. Winna jest wada instalacji w dobudówce nad piętrem i na razie nic się nie da z tym zrobić.
Niektórzy mówią, że to są wszystko znaki, i że mieszkania kupować nie powinnam. Ani tu, ani teraz. No to gdzie i kiedy? W Łodzi? We Wrocławiu? Czy też w jakimś Lidzbarku Warmińskim za 5 lat?! Za 5 lat planuję być zainstalowana na Goa, albo w innym ciepłym miejscu na indyjskim wybrzeżu. A do tego czasu? Może barka na Wiśle?

Tymczasem, dla zadomowionych nie tylko w kuchni – przepis na Garam Masala, czyli mieszankę przypraw indyjskich do potraw na ciepło (garam = ciepłe). Z taką mieszanką – wszystkie składnik muszą być zmielone i podgrzane przez chwilę na suchej, gorącej patelni – można np. udusić kurczaka, lub warzywa. Ostre, bardzo wonne, raczej nie dla kobiet we wczesnej ciąży.

Tak wygląda przepis w hindi:


A brzmi to tak:
Ek ciammać hari ilajci
Ek ciammać dalcini
Ek ciammać kali myrci
Ek ciammać zira
Ek ciammać long
Ek ciammać dziajafala

Po polsku tak:
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka czarnego pieprzu
1 łyżeczka kminku
1 łyeżczka goździków
1 łyżeczka gałki muszkatołowej

sobota, 3 lipca 2010

Hindi is easy



Czy wiecie, że w Indiach co 45 km zmienia się język? A języków urzędowych w Indiach jest aż 22? Sporo. Do tego dochodzą jeszcze lokalne dialekty, których nikt nie jest w stanie zliczyć. Choć język hindi jest oficjalnym, urzędowym językiem Republikii Indii, to przeciętny Indus nie jest w stanie przeczytać gazety drukowanej w hindi. Z powodu tych dialektów właśnie.

Ale najbardziej jednak z pierwszej lekcji hindii podobała mi się informacja o tym, że w tym języku nie ma czasownika mieć. I to jest piękne, bo pokazuje postawę Indusów wobec posiadania rzeczy. W każdym razie postawę tych zwykłych Indusów.

Przeraża mnie tylko liczba spółgłosek w tym języku - jest ich cała masa, w dodatku łączą się z samogłoskami, tworząc nowe. Lipcowy kurs tego zaskakującego języka jest pewną namiastką wyjazdu do Indii, który jednak tego lata z wielu powodów raczej nie dojdzie do skutku. Ale za to ten kurs to nie jest taka najgorsza namiastka. Zresztą jest na nim jedna doktorantka, która pisze doktorat o gospodarce Indii, a nigdy jeszcze tam nie była. Można i tak, choć wydawało mi się, że praca doktorska opiera się jednak w sporej części na badaniach i wiedzy praktycznej.


Use mobile save paper, Calangute, Goa. Badzo ciekawy przekaz reklamowy - u nas nikt by nie wpadł na to, żeby powiązać ochronę drzew z telefonami komórkowymi. Pisanie listów tradycyjnych ma się jednak dobrze w Indiach. Na ulicach można spotkać skrybów siedzących przy starych maszynach do pisania lub przy kartkach papieru z ołówkiem w ręku, kasujących po 10 rupii za list - w hindi rzecz jasna. Widziałam takich w Kalkucie i Bombaju. Nie pisz listów, tylko zadzwoń - kup komórkę! Kup komórkę sobie i całej swojej rodzinie. A żeby pisać sms-y, nie trzeba znać hindi, wystarczy angielski.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

I love Michael Palin

Czas przyznać się publicznie: kocham kilka osób. A nawet kilkanaście być może. I nie mam tu na myśli rodziny ani tych bliskich osób, które to wiedzą. Kiedyś, kiedy pracowałam jako dziennikarka gazety codziennej, zakochiwałam się dość często w moich rozmówcach, w redaktorach naczelnych, prowadzących, albo (często) w redaktorach od kultury. Na studiach zakochiwałam się w wykładowcach i doktorantach. W zdecydowanej większości nikt poza mną i moją przyjaciółką nie wiedział oczywiście, że właśnie się zakochałam. Ale to było kiedyś. Dziś ci, w których się zakochuję – mam na myśli mężczyzn – dowiadują się o tym. Ale nie zawsze. Np. taki Michael Palin jeszcze nic nie wie.



A taką podobną do zakochania fascynację poczułam, kiedy szukając wakacyjnej destynacji wzięłam do ręki jego właśnie wznowioną książkę "W 80 dni dookoła świata". Książka pierwszy raz ukazała się w 1998 roku. Palin przyjął propozycję BBC i postanowił objechać świat w 80 dni, tak jak ponad sto lat przed nim Phileas Fogg, bohater słynnej powieści Juliusza Verne'a.



Nie mógł oczywiście nie przejechać przez Indie. Literacki bohater Verne'a przywiózł z Indii piękną Hinduskę. Palin nikogo nie przywiózł, ale za to napisał tę fascynującą i zabawną książkę. Bardzo bym chciała tak objechać świat. Dodajmy, że Palin miał jeden warunek: nie mógł korzystać z samolotów podczas tej podróży.


Na tym zdjęciu może i wcale nie wygląda uwodząco, raczej może jak radosny starszy pan. Lepiej jest poniżej:

A tu to już w ogóle OK:

Fot. http://palinstravels.co.uk

Szczerze mówiąc, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam na zdjęciach, pomyślałam: o! jaki przystojny! Potem zaczęło mi się wydawać, że go skądś znam. A potem się okazało, że rzeczywiście znam. Może nie dokładnie jego twarz, ale jego styl. Michael Palin to po prostu Latający Cyrk Monty Pythona. To on jest autorem większości tekstów do tych absurdalnych i dla niektórych kontrowersyjnych żartów. A co może powstać, kiedy ktoś z takim dystansem do siebie i do rzeczywistości wyrusza w świat? Książki i reportaże. A co może się stać, gdy taki ktoś dociera do Indii? Chcę go natychmiast poznać!

Posłuchajcie rozmowy z Palinem, który był gościem Onetu (shit, nic nie wiedziałam!). U mnie ta rozmowa się niestety nie otwiera, więc może ktoś mi powie, co Michael mówi?

I jeszcze próbka umiejętności Palina jako autora tekstów i aktora w: Sens życia według Monty Pythona. Cud narodzin:


PS W podróż dookoła świata raczej nie pojadę – nie mam aż 80 dni, mam tylko 38. Też dobrze.

niedziela, 13 czerwca 2010

Books about India review/Moda na Indie

Subiektywny przegląd książek o Indiach

Znalazłam w końcu chwilę i wybrałam się na rajd po Empiku i Trafficu. I świetnie, bo wygląda na to, że w literaturze współcześnie wydawanej zapanowała moda na Indie. To chyba tylko odzwierciedlenie ogólnego parcia na Indie. I bardzo dobrze - niech jak najwięcej ludzi pozna ich cudowny słodko-gorzko-odurzający smak. Rynek książek się chyba powoli nasyca tematem, co nie znaczy, że literatura ukazuje już pełne spektrum tematów indyjskich. Tak nie jest i długo jeszcze nie będzie. Ale to co, znalazłam w księgarniach daje pewien obraz. W większości są to relacje turystyczne mniej lub bardziej zgrabnie fabularyzowane.

Zacznijmy od pana od Białego tygrysa.
Już dobre kilkanaście miesięcy na rynku jest jego druga książka pt. Między zabójstwami (Prószyński). A w niej znowu współczesne Indie, znowu zbrodnie (tym razem takie, o których słyszał cały świat) i nierówności społeczne. Książka ma ciekawy układ opowiadań, które - wiele na to wskazuje - tworzą fabułę. Książka laureata literackiej nagrody Booker Prize z 2008 roku co prawda nie zebrała tym razem najlepszych recenzji krytyków, albo pzynajmniej mi nie wydają się one zbyt dobre, to jest zapewne celnym obrazem wielokulturowości Indii. Zarzut wobec Adigi jest taki sam, jaki był przy Białym tygrysie - że bogaty i wykształcony facet, który połowę życia spędził podróżując po świecie, gówno wie o tym, czym żyje małe miasteczko gdzieś w głębi Indii. Recenzję (zdawkową) tej książki można przeczytać tu.

Całkiem niedawno natomiast ukazało się wznowienie powieści Arundhati Roy Bóg rzeczy małych (Zysk i S-ka).
Ta książka także była wyróżniona nagrodą Booker Prize w 1998 roku. Historia miłosna, liryczna, odważna, łamiąca wiele społecznych tabu. Klasyczna historia miłości na przekór podziałom społecznym, uwspółcześniona wersja... (Romea i Julii) - czytamy opinię Vogue na stronie wydawnictwa oraz w notce na ostaniej okładce książki. Może być ciekawie.

Ciekawie na pewno jest w Młodości stulatka Mircei Eliadego. To także nie supernowość, ale dla mnie zapowiada się ekscytująco. Jeśli tylko stylem i poziomem przekazywanych emocji choć trochę przypomina inną na wskroś indyjską powieść Eliadego - Majtreji. Choć tylko część fabuły Młodości... rozgrywa się w Indiach, to sięgnę po nią wkrótce na pewno. Na podstawie książki powstał film pod tym samym tytułem, jednak znaleźć go można w kategorii thriller (co dla mnie nie stanowi zachęty).

A tę książkę napisał Polak, młody chłopak. To znaczy jego głos w radiowej Trójce bardzo młodo brzmi.

Tomek Michniewicz wydał niedawno książkę Samsara. Na drogach, których nie ma. To opowieść o otwartości na świat i ludzi, podążaniu własną ścieżką, samotności podróżnika. Dziennikarz przejechał Azję, w tym oczywiście Indie. Kilka fragmentów książki można przeczytać na stronie wydawnictwa Otwarte.

I znowu dziennikarz. Kilka lat temu hiszpański redaktor Jaume Sanllorente jadąc na wakacje do Indii nie przypuszczał, że ta podróż zmieni jego życie. A przecież to takie oczywiste - że Indie zmieniają życie. Będąc w Bomabaju tafił na likwidację sierocińca. Wszystkie mieszkające tam dotychczas dzieci miały pójść mieszkać na ulicę, a w konsekwencji stoczyć się społecznie i zmarnować swe istnienie. Jaume zdecydował, że nie może na to pozwolić i założył organizację o nazwie Uśmiechy Bombaju. Taki też tytuł nosi jego książka-relacja z powstawania organizacji. Bardzo zacne to dzieło - to, co zrobił, jak i książka. Bo jak wiadomo założenie organizacji w Indiach nie jest prostą sprawą. Pietrzą się formalności, absurdalne przeszkody, urzędnicy odsyłają do siebie nawzajem, a jeśli jesteś obcokrajowcem, to musisz zapłacić prawdopodobnie dużo więcej niż Indus, w dodatku wszyscy zakładają, że pieniądze to dla ciebie no problem. Bardzo podziwiam Jaume'a, naprawdę, i chylę czoła. I przypomina mi się też pewien chłopak, którego poznałam w Biharze, fizjoterapeuta, który jeździł do wiosek rehabilitować dzieci z powykrzywianymi kończynami na skutek braku szczepionek przeciw polio. Dostałam od niego kilkanaście wiadomości, w których prosił o pieniądze, m.in. na benzynę do motoru, którym dojeżdżał do wiosek. Nie miał jednak konta bankowego - z powodu jakichś przeszkód biurokratycznych właśnie, a więc nie bardzo mogłam mu pomóc. A szczerze mówiąc to nie miałam pewności co do jego rzetelności, nie wiem, dlaczego, bo naprawdę nie mogłam mu nic zarzucić w tym, co robił dla tych chorych dzieci. Jakaś irracjonalna obawa i intuicyjna nieufność spowodowała, że jednak nie chciałąm mu pomóc. Tak było właśnie. Dlatego - być może trochę w ramach zmniejszenia mojego dysonansu i wyrzutów sumienia - tak się zachwycam tą ideą organizacji i napisanej o tym książki. No ale trudno się przecież nie zachwycać kimś, kto robi coś dobrego. *

I na koniec jeszcze perełka - książka napisana stylem, który bardzo lubię - bez zadęcia i patetycznej wzniosłości, ale prześmiewczo i przez to zabawnie i z dużym dystansem do siebie.
Wydana przez wydawnictwo Zysk i S-ka książka Lucy Edge Najgorsza w szkole jogi to historia autorki, która po dziesięciu latach spędzonych na pracy w agencjach reklamowych i piciu drinków ma już dość układania sloganów do reklam margaryny i postanawia poszukać innej drogi życiowej. Chce odzyskać duchowy spokój i kosmiczną szczęśliwość w harmonii z samą sobą i innymi. W opisie wydawcy czytamy: Marzy jej się zostanie boginią jogi, ucieleśnieniem kobiecej doskonałości - spokojnej, spełnionej, czułej. A przy okazji z ciałem jak precel - pozbawionym tłuszczu, giętkim i silnym. Jednak to, co znajduje po dotarciu do Indii, przerasta najśmielsze wyobrażenia. Wszechobecna obsesja samodoskonalenia, płytkie oświecenie, blichtr i pozory. Zachwycające są jedynie Indie same w sobie. (...) Najgorsza w szkole jogi to emocjonujący dziennik z podróży, zabawna historia o poszukiwaniu sensu życia na Dalekim Wschodzie, o uprawianiu jogi i o miłości do Indii. Przezabawne poszukiwanie sensu życia zmienia się w pełne radości odkrywanie Indii.
A więc kolejna kobieta, która w dość niekontrolowany sposób zakochała się w Indiach. Badzo fajnie, że to nie jest śplepa miłość.


* Wcale nie przeczytałam książki "Jak
rozmawiać o książkacha, których się nie czytało?"
. Ani żadnej z polecanych jeszcze nie przeczytałam. Jak się znam, zacznę od zakupu tej ostatniej. A na razie zakupiłam coś, na co polowałam od dawna, i nie jest to nowość:

piątek, 14 maja 2010

David wants to fly/Zabawny film o indyjskiej duchowości

Bardzo polecam ten film, bo jest bardzo zabawny, ale nie tylko dlatego go polecam. David wants to fly jest do obejrzenia podczas Planete Doc Review. www.docreview.pl dziś (piątek) oraz 15 maja o godz. 16.30 w Kinotece.


W największym skrócie to film obnażający fasadową duchowość indyjską. Bohater i reżyser w jednej osobie - David Sieveking - postanawia sprawdzić, czym jest ruch Medytacji Transcendentalnej Maharishi Mahesha Yogiego, którego propagatorem jest obecnie m.in. David Lynch, a uczniami byli m.in. Mick Jagger, Marianne Faithfull, Mia Farrow i Kurt Vonnegut. Zadziwiające! Że oni wszyscy podążyli za tandetną dość - tak wynika z filmu - filozofią, i jeszcze za to płacili bardzo dużo pieniędzy.

Wywiad z Davidem jest do przeczytania tu.

I mała galeria zdjęć z Davidem:




Fot. www.davidwantstofly.com

środa, 5 maja 2010

Back to Paris for a while/Taki sklep Tati



Wzruszyłam się. I znowu przez ten Paryż. Z niebieskiej reklamówki rzuconej gdzieś głęboko na dno szafy, głęboko - żeby jej nie widzieć i nie wzruszać się na jej widok - reklamówki z hasłem "Tati - La rue est a nous!" (Tati - ulica jest nasza!) wyciągnęłam stare płyty ze zdjęciami paryskimi. Płyty mają nadruk najpopularniejszego sklepu multimedialnego w Paryżu - FNAC. Wypalałam wtedy tam zdjęcia, bo nie miałam swojego laptopa, a bliski znajomy, który go miał, ciągle gdzieś jeździł, no tak, ludzie telewizji tak mają, że więcej ich nie ma niż są. Reklamówek od Tatiego miałam wiele, bo byłam wtedy taka biedna, że tylko w sklepie założonym przez tunezyjskiego emigranta Julesa Ouaki mogłam sobie coś kupować. Biedna ale szczęśliwa. Pensja z połowy etatu w instytucie badawczym ledwie starczała na kilkunastometrowy (żeby) chambre de bonne na 7 piętrze przy Avenue de Segur w luksusowej dzielnicy, położonej pomiędzy dwiema wieżami - Montparnasse i tą bardziej słynną.

Widok na dachy Paryża z apartamentu numer 23 (!).

Jak dla mnie ta pierwsza wieża jest zdecydowanie ciekawsza. Kinowo-knajpiany klimat i urokliwy mrok małych uliczek wciśniętych między stare kamieniczki powodował, że właśnie na Montparnassie często kończyły się moje wieczory. Tam też pożegnałam się z ulubionym znajomym, oddając mu na do widzenia mój nieskończony obraz. Obraz nie podobał mu się na żadnym z etapów powstawania, ale łaskawie powiedział, że owszem weźmie, ale schowa go w piwnicy. W ogóle nie podobało mu się, że wyjeżdżam. I mi też się to wtedy nie podobało. Na Montparnassie też miało miejsce ciekawe spotkanie z Frankiem, przyjacielem tego znajomego z telewizji, który nie mógł się czasem spotkać, choć się kilka godzin wcześniej umawiał i miał z tego powodu wyrzuty sumienia, więc wysyłał w zastępstwie właśnie Franka. Przez te zastępstwa zaprzyjaźniliśmy się z Frankiem. Ale wtedy, zwłaszcza tego dnia znajomy z telewizji poprosił, żebym w ramach zastępowania dodatkowo pocieszała złamane serce Franka. Ten jednak tego pocieszania już najwyraźniej nie potrzebował, bo właśnie liczył na to, że przyjdę z polską koleżanką Hanną, na którą leciał. Hanna była z Poznania i była szczupłą, wysoką blondynką o niebieskich, szeroko rozstawionych oczach, Hanna miała też przerwę pomiędzy jedynkami, dużo piegów i długowłosego chłopaka-metalowca, który raz nawet przyjechał w odwiedziny do Hanny. Wtedy Hanna pokłóciła się o pokoje z Dominiką, z którą mieszkała w domku na parterze. Hanna chciała się zamienić na większy pokój z dwuosobowym łóżkiem, ale Dominika nie chciała, bo właśnie zakochała się w takim Janku z Bydgoszczy, który pracował jako sprzątacz i nosił okulary z bardzo grubymi szkłami. No ale Hanna nie przyszła i chociaż Frank od początku wiedział, że nie ma szans z polskim metalowcem, to nie dawał za wygraną. Kiedy czasami jeszcze dzwoni, zawsze pyta, co u Hanny i czy mam z nią kontakt i głośno zastananwia się, czy Hanna ma jedno dziecko, czy może już dwoje i czy pracuje jako księgowa, czy raczej w jakiejś francuskojęzycznej firmie. Bo Hanna prócz urody miała jeszcze jeden wielki plus, bardzo ważny na początku pobytu we Francji, zwłaszcza dla nieco onieśmielonych Polaków pretendujących do bycia takim kimś, o kim czytali w liceum, kogo nazywa się emigrantem i kto jest biedny, ale romantyczny, czyta literaturę francuską i spotyka się z artystami francuskimi i jest jak taki pisarz czy inny Mickiewicz nawet. Zaletą Hanny było to, że świetnie mówiła po francusku. Najlepiej z nas wszystkich.

Spotkanie z Frankiem było więc tym razem męczące nieco. To było chyba kiedy szliśmy do Gaumonta, zobaczyć, co grają. Zadzwonił ten kolega od obrazu, mówiąc, że właśnie jest na Montparnassie i czeka na mnie i gdzie ja jestem. Zażyłość z Frankiem była wówczas w mało rozwiniętym stadium, więc wolałam towarzystwo kolegi od obrazu. A jako, że obaj są Francuzami, nie mogłam z tym od obrazu rozmawiać swobodnie przy tym znajomym znajomego z telewizji. Rzecz polegała na tym, by delikatnie spławić Franka, a płynnie przeskoczyć na spotkanie z czekającym gdzieś, być może za rogiem, kolegą od obrazu. Połączenie towarzystw nie wchodziło w grę, gdyż spotkanie obu panów mogło skończyć się katastrofą dla wszystkich. Katastrofą powstałą w wyniku zetknięcia się krańcowo różnych światopoglądów, kolorów skóry i orientacji. I właśnie kiedy tak chciałam, żeby Frank zniknął i kiedy miałam już wrażenie, że sytuacja skończy się jednak katastrofą i że ci, do których spotkania nie chciałam dopuścić, zaraz na siebie wpadną, i że - jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - misterny plan zostanie pokrzyżowany przez złośliwy los, właśnie wtedy stała się rzecz dziwna. Przed naleśnikarnią na rogu, tuż przy wyjściu z metra Montparnasse Bienvenue zatrzymał się samochód. Czarny. Postał chwilę, jakby na nas patrzył, zjechał na chodnik, a po chwili wysiadła z niego bardzo wysoka dziewczyna z bardzo długimi, ciemnymi, kręconymi włosami. Była o jakąś głowę wyższa od mierzącego 180 centymetrów Franka. Podeszła do nas - właśnie staliśmy w kolejce po crepesy z pieczarkami i serem - zaczęła mówić coś do Franka, co brzmiało mniej więcej tak: Frank. Pojedź ze mną proszę. Musisz jej pomóc. Wiesz, że nie chodzi o mnie. Proszę.
I zaczęła płakać. Frank chwilę pomyślał, spojrzał gdzieś w bok, cmoknął mnie w policzek, A bientot, cherie, i wsiadł do tego czarnego samochodu. Jak w filmie jakimś. Kiedy już ochłonęłam, spotkałam się oczywiście z kolegą od obrazu, poszliśmy do kina na stary i smutny film o chłopcu, który przyjechał do Paryża z Afryki, ale tak bardzo tęsknił za domem, że z tej tęsknoty wszędzie widział tygrysy chyba. Albo jakieś inne dzikie zwierzęta, nie pamiętam już. Historia z dziewczyną nie dawała mi spokoju. Później Frank wytłumaczył mi, że to była jego była.



A w Tatim najczęściej kupowałam podłej jakości lecz piękną, bieliznę. Lubiłam też oglądać ludzi, którzy przychodzili do Tatiego. Była to kolorowa mieszanka emigrantów, która z całego Paryża i przedmieść przyjeżdżała do XIX dzielnicy. Wysiadali na parszywej, zawsze śmierdzącej i zaśmieconej stacji Barbes Rochechouart i szli wzdłuż ulicy Barbes, na której Tati wystawiał wielkie, drewniane skrzynki na kółkach, w których leżały towary po 1, 2, 3 lub 5 Euro. Tati był też fajny, bo miał stock. Jak się dobrze poszperało, można tam było znaleźć pogniecioną nieco, ale zawsze - torbę Pucca, klapki Etam, albo żółte Conversy. Torbę sprezentowałam bratanicy, klapki - przyjaciółce, a w tramkach sama biegałam. Tati miał upaść. Nie wiem, czy nadal istnieje.


Do sklepów - bo jest to kilka sąsiadujących ze sobą, wielkich, trzypiętrowych sklepów - mam sentyment z czasów, kiedy pomieszkiwałam na Rue Clignancourt, ulicy prostopadłej do Barbes. Na Na końcu ulicy był arabski bar, w któym w każdy piątek do zamówionej butelki czerwonego wina dodawano couscous z warzywami dla każdego chętnego. Knajpa zawsze wtedy pełna była kontestującej młodzieży nie jadającej mięsa, ale za to pijącej wino w dużych ilościach. Miłe to były wieczory, z Drumem w skrętach i kotami kładącymi się pod stolikami. Przy ulicy Clignancourt był też bar U Aliego, a nad nim mieściło się trzypokojowe mieszkanie Tomka i Kasi, w którym mieszkali różni Polacy. Kasia i Tomek to temat na zupełnie inną historię, powiem tylko, Tomek ukrywał się tam przed różnymi władzami (teraz jest już w zupełnie innym kraju, więc ta informacja raczej nie będzie pomocna ani jego rodzinie, ani żadnym służbom specjalnym), a Kasia pracowała jako guwernantka i w pewnym momencie nawet miałam ją zastąpić, ale jak zobaczyłam na czym polega praca z wcieleniem diabła w wieku lat sześciu, które nosiło imię Damien, podziękowałam za jej propozycję. W każdym razie Polacy z Paryża też wtedy robili zakupy w Tatim. Ileż to znajomości tam zawarłam, ileż spotkań. Polskość rozpoznawano we mnie dzięki wielkiej, białej płóciennej torbie z logo Fundacji Nasza Ziemia i hasłem "Recycling - to się wszystkim opłaca". Interesującą kategorią byli też pracownicy Tatiego - wszyscy czarni. Bardzo ładni byli zwłaszcza panowie w dziale z męskimi garniturami ze sztucznych materiałów za 30 Euro.


Wszystkie zdjęcia o zabarwieniu medycznym (Never have your period again, Trust him again, Act normal around your ex-husband's new boyfriend, Are you a gay? Find out now!) pochodzą ze sklepu przy galerii
Palais de Tokyo. Byłabym pierwsza w kolejnce w aptece, gdyby te specyfiki rzeczywiście istniały.

A te wspomnieniowe historie? Cóż, wszystko przez paryską plażę sezonową, której zdjęć szukałam na płytach ukrytych właśnie w torbie od Tatiego. Paris Plage wygląda właśnie tak:

piątek, 30 kwietnia 2010

Will India win with China?/W Indiach liczą ludzi

Banałem będzie to, co napiszę, ale prawdziwym: życie toczy się zaskakującymi torami i pochłania, nie pozostawiając wiele czasu na życie w wirtualnej rzeczywistości. Jestem pewna, że zdarzyło się wam być w wirtualu, a czuć się, jakbyście jednak byli w realu. Gdy ma to miejsce, czerwone światło zapala się w głowach psychologów, którzy mówią, że to zły znak, i że jak tylko się takie uczucie pojawi, to należy jak najszybciej znaleźć sobie jakieś rzeczywiste zajęcie. (Ja np. sadzę ostatnio kwiatki. No, naprawdę. Posadziłam już bratki, niezapominajki, rumianek i bazylię i posiałam goździki). Pamiętajcie jednak, że zmianą rzeczywistą nie jest wcale zmiana najczęściej odwiedzanego adresu www, ani też zamiana bloga na facebooka.


Fot. Bez związku, ale bardzo lubię to zdjęcie. Ci dwaj panowie sprzedawali owoce na plaży w Palolem. Byli tak szczęśliwi i zadowoleni, śpiewali przy tym i tańczyli. Najprawdopodobniej byli mocno upaleni.

A Indie ostatnio żyją wielkim spisem ludności, który zaczął się w kwietniu. W jego wyniku wszyscy, którzy nie mają dowodów osobistych, maja je dostać w jego wyniku. Numeru ID nie mają ludzie na wioskach, biedni i ci, którzy nie pracowali nigdzie legalnie, oraz ci, którzy nie urodzili się w szpitalu. Bo tylko tam taki dokument do tej pory wydawano.

To będzie pierwszy tak dokładny spis. Indie przeprowadzają go co 10 lat od 1872 roku. Teraz właśnie dwa i pół miliona rachmistrzów odwiedza ponad 7 tys. miast i 600 tys. wiosek. Przepytują bezdomnych, niedotykalnych i guru. Informacje uzyskane ze spisu będą przełomowe z socjologicznego, a także ekonomicznego i prawdopodobnie każdego innego punktu widzenia. Bo wśród pytań oprócz pytań o zawód, religię i wykształcenie, będą też dotyczące np. dostępu do internetu, wody pitnej oraz posiadania w domu toalety.

Każdy Indus powyżej 15. roku życia zostanie sfotografowany i będzie musiał złożyć odciski palców. Każdy otrzyma też 16-cyfrowy numer identyfikacyjny (taki nasz PESEL). Dane te znajdą się w nowych dowodach.

Bardzo jestem ciekawa wników spisu! Zakończy się on w grudniu 2010 r, a wyniki mają być podane do wiadomości publicznej w połowie 2011 roku. Czy okaże się, że Indie wyprzedzą Chiny pod względem ludności?

PS W lipcu planuję odwiedzić Indie kolejny raz. Czy ktoś ma może podobne plany? Albo chce się wybrać ze mną?

piątek, 23 kwietnia 2010

Festiwal Przygody Mandragon

No więc jako fanka Indii informuję, że interesujący festiwal właśnie się zaczął w stolicy: http://mandragon.pl



Dziś np. o godz. 19 w Centrum Łowicka przy ul. Łowickiej 21 będzie tańczyła Kinga Malec z zespołu Mohini.


Podobno słynna, podobno wielka, od dzieciństwa kocha Indie, taniec i muzykę indyjską i podobno jej taniec jest radosny, dynamiczny a jej gesty uwodzą. Na jej stronie: www.kingamalec.pl próbowałam zobaczyć, jak tańczy, ale nie znalazłam nic poza linkiem do youtube, więc nie wiem, czy to wszystko prawda. Ale może sprawdzę dziś lub w niedzielę.

sobota, 17 kwietnia 2010

Trauma

Szkoda, że Polska ma taką tragiczną historię.
Mówimy ostatnio o zjednoczeniu, solidarności i pojednaniu politycznym i ludzkim. Wtedy inni mówią o patosie i narodowej histerii. Dziennikarka naiwnie pyta w telewizorze: A czy z tego wyniknie teraz jakieś dobro?!. Waro rozmawiać o spisku - zachęca Polaków do rozmów naczelny polski jątrzyciel. Niektórzy przestają zaglądać do gazet, nie włączają radia, nie oglądają tv. Rozumiem i chciałabym tak, ale czytam gazety, słucham radia i patrzę w ekran komputera. Inni mówią, że teraz media "ryją ludziom mózgi". A ja chcę wiedzieć, chociaż mam tego chwilami dosyć. Poszłam do centrum handlowego - pomyślałam, że tam może będzie mniej szaro, i da się na chwilę odzyskać równowagę. Że jak zwykle będą tłumy ludzi, gwar, reklamy, muzyka i zapach ciast. Nic z tego - smętnie snujące się po opustoszałych sklepach pojedyńcze egzemplarze rodzaju żeńskiego przeglądały bez entuzjazmu ubrania z nowych kolekcji. Wszystko w całkowitej ciszy - nie słychać żadnej muzyki w całym centrum. Na ekranach reklamowych widać obrazy powiewających biało-czerwonych flag.

Nie głosowałam na Lecha Kaczyńskiego i nie mogę powiedzieć, że to był mój prezydent. Ale tydzień temu płakałam. Współczuję rodzinom. Byłam pod Pałacem Prezydenckim, ale nie weszłam do środka. Widok trumien w telewizji jest wystarczająco wstrząsający. Napatrzyłam się też w ostatni wtorek na trumnę wujka. Nie do zniesienia jest ilość tych traum i trumn.

Na rogu mojej ulicy na chodniku stoją znicze i leżą kwiaty pod zdjęciem księdza
Zdzisława Króla, który mieszkał za rogiem, obok kościoła. Za rogiem też, na skraju parku saskiego stoi telebim, na którym zobaczę, co się wydarzy na placu Piłsudskiego za pół godziny. Dalej już raczej nie uda się wejść.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Cross


Krzyż w kościele Jezuitów w Old Goa. Spoczywją tu szczątki świętego Franciszka Ksawerego, który w 1541 roku dotarł do Indii. Przezroczystą trumnę w kościele wystawiają na widok publiczny co 10 lat. Podobno podczas jednego z takich wystawień jakaś kobieta rzuciła się na trumnę i odgryzła świętemu kawałek nogi. Święty nie ma także prawego ramienia, bo w 1614 roku sprowadzono je do Rzymu.
Raczej nie chciałabym oglądać takiego wystawienia.




Sklepy z dewocjonaliami, których wiele wokół kościołów katolickich w Old Goa. Od naszych europejskich różnią się tylko kolorem skóry sprzedawców, a Maryjki i Jezuski wcale nie mają azjatyckich rysów twarzy.



Jeszcze nie czas chyba na życzenia,a le potem - wiadomo - nikt nie będzie przecież w Internecie siedział, więc - wesołych świąt.

sobota, 27 marca 2010

Silent noise/cicha dyskoteka

Cichy hałas - ładne, prawda? Hałas prywatny, intymny. Genialne w swej prostocie rozwiązanie dla amatorów nocnych imprez w czasach ciszy nocnej obowiązującej od wczesnej godziny 22.00. Jak się bawić, żeby nikt nie słyszał? W słuchawkach. Pisałam już o HEADPHONE PARTIES, ale urzekła mnie jakoś ta idea. Przewrotność i prostota rozwiązania chyba najbardziej do mnie przemawiają. Skąd ten pomysł? Mieszkańcy Goa i turyści, którzy przyjeżdżali tu odpocząć a nie imprezować, narzekali na zbyt głośne nocne imprezy. Więc rząd stanu Goa wprowadził ciszę nocną. Imprezowicze musieli sobie jakoś radzić, respektując przy tym prawa innych. Jak wygląda teraz takie silent party w Neptune's Point w Palolem, można zobaczyć tu.

Po raz kolejny okazuje się też, że Goa to jendak nie do końca Indie. Podobnie jak w przypadku muzyka Prem Joshuy, który jest Niemcem robiącym zawrotną karierę w połnocnej części Goa, tak i ojcem cichych dyskotek na południowym krańcu stanu w Palolem jest biały człowiek - Justin Mason z UK. Spryciarz ów zapewnia muzykę puszczaną przez trzech DJ-ów i odpowiadające im kanały w słuchawkach. Kanał podświetlający słuchawki na niebiesko zarezerwowany jest dla muzyki pure house, kanał czerwony gra muzykę electrotech, a na zielonym można posłuchać wszystkiego - od Oasis do James'a Browna. Wszystko w ciszy, oczywiście. Slychać tylko szum fal i fałszujące w rytm muzyki w słuchwkach głosy tańczących.


Jak na miejsce Neptuna przystało - syreny czuwają wokół dyskoteki. I choć syreniego śpiewu tu nie słychać, magia tych kiczowatych półkobiet działa i przyciąga.

Na drugim planie widać wysoko wzniesiony barek. Na prawo od niego mieści się główna scena didżejska. Ludzie tańczą na polance pomiędzy barkiem a stolikiem DJ-ów. Żeby dostać się wieczorem do Neptune's Point trzeba mieć ze sobą latarkę. Bo droga prowadzi wąską ścieżką wijącą się obok domków na klifie. Ścieżki nie widać nocą, choć są tu latarnie. Nie widać, bo około godz. 21.00 w Palolem i okolicach nie ma prądu. Wieczorami knajpy przeżywają oblężenie, wszyscy jedzą, piją, a kucharze gotują i zużywają dużo energii, dlatego przeważnie wtedy siada napięcie. Bardzo tajemniczo to wygląda, kiedy między skałami widać z daleka małe, jasne, podążające za sobą chaotycznym szlakiem punkciki. Ludzie z latarkami.

W nocy - ciche rozrywki dla ciała, w dzień Neptune's Point staje się centrum rozrywek duchowych. Odbywają się tu zajęcia z jogi, medytacje, można się wymasować i poznać własną przyszłość, która zapisana jest na dłoni każdego człowieka. Aurę duchowości potęguje schowane w pobliskim lesie centrum Bhakti Kutir (www.bhaktikutir.com) - miejsce znane chyba wszystkim pasjonującym się reiki, tai chi, tarotem i jogą.



Neptun oferuje usługi full service - po imprezie można pojechać do hotelu. To dość intratny biznes, bo dalekie kursy taksówek są całkiem częste - wybrzeże ciągnie się przez jakieś 200 km w kierunku północnycm, a na sobotnie silent noise parties przyjeżdżają ludzie z całego Goa.

wtorek, 23 marca 2010

Civilisation

Pusto jakoś w tym kraju jest. Spoglądam przez okno – czy samochód stoi, tam, gdzie go postawiłam wieczorem (wszak to centrum jest, więc nigdy nie wiadomo) – i jakoś dużo miejsc parkingowych widzę. Przerwy pomiędzy samochodami są tak duże, że spokojnie zmieściłyby się w tych szparach ze trzy skutery. A jedna riksza to na pewno.



Na ulicach też mało ludzi, nikt się nie przepycha, nikt nie trąbi i nikt się nie uśmiecha. Ja sie uśmiecham, ale mało kto uśmiech odwzajemnia. Korki też są jakieś luźniejsze – niby się stoi na wisłostradzie, ale jakoś kulturalnie i nikt raczej nie wjeżdża nagle z lewej strony. Cywilizacja jest mniej zatłoczona. A może to nie jest cywilizacja? Może taka Mapusa podczas piątkowego targu, kiedy wykorzystany jest każdy centymetr kwadratowy przestrzeni jest właśnie bardziej ergonomiczna i ucywilizowana niż np. taki bazarek pod Halą Mirowską, gdzie alejki są szerokie, a miejsca starcza dla pań ciągn ących za sobą wózeczki na kółkach i gdzie mieszczą się też rowerzyści, a pomiędzy nimi spacerują jeszcze strażniczki miejskie rzucające groźne spojrzenia babciom sprzedającym marynowane grzybki i bazie, których właśnie nazrywały gdzieś w krzaczorach nad Wisłą?


Skusiłam się na goańskie kiełbaski, przez które mam teraz w żołądku mam jakiegoś robaka. Ścisła dieta, gotowany ryż na wodzie, żadnych soków i napojów gazowanych. Będą mi badać wydzieliny, jeśli nie przejdzie za kilka dni.


Zapisałam się wczoraj do biblioteki. Wstyd sie przyznać, ale to moja pierwsza biblioteka od studenckich czasów buwowskich. Ostatnio czytałam tylko książki, które albo kupiłam, albo pożyczyłam, albo dostałam od mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych wydawnictw. Zapomniałam o istnieniu tak pożytecznej instytucji, jaką jest biblioteka publiczna. Wypożyczyłam "Malarza szyldów", R.K.Narayana, co doskonale podsumowało temat, wokół którego krąźą moje myśli. Bo "Malarz szyldów" to m.in. historia miłosna, której bohaterką jest urzędniczka zajmująca się uświadamianiem Hindusom, jak ważne dla ich przeludnionego kraju jest ograniczenie liczby urodzin i świadome macierzyństwo. Voila. Wzięłam jeszcze "Algebrę bezgranicznej sprawiedliwości" Arundhati Roy – to bardzo aletrglobalistyczna krytyka Zachodu dokonana przez indyjską dziennikarkę, oraz "Pokazać język" Guntera Grassa. Nie wiedziałam, że on też ma za sobą "etap indyjski". Właściwie to zrozumiałe przecież – każdy (pisarz i normalny człowiek też) – powinien przynajmniej raz pojechać do Indii. Dla zdrowia psychicznego.

No, tak, są to same indyjskie lektury. Nie mam przesytu, nie jestem Indiami zmęczona, już tęsknię i już szukam taniego biletu na lipiec. Zanjomy zapytał ostanio, czy Indie naprawdę mnie tak zafascynowały, czy ja po prostu przed czymś uciekam. Ta druga możliwość jest oczywiście jego zdaniem bardziej prawdopodobna, więc zapytał, przed czym uciekam. Na pewno przed kilkoma demonami z przeszłości. I przed przyszłością też, i przed prawdziwością i dorosłością i odpowiedzialnością i konsekwencją w działaniu. Tylko, że z tym kolegą to jest tak, że przyganiał kocioł garnkowi. Bo kolega jest kosmopolitą i travelersem za pracą. Urodził się w Mołdawi, mieszkał w Polsce, Belgii, w Rzymie, a teraz właśnie przenosi się do maleńkiego raju dla przedsiębiorców, królestwa, w którym nie płaci się podatków, w którym kobiety maja silną pozycję, mimo, że to kraj arabski. To Bahrain Kingdom. W Bahrainie mieliśmy międzylądowanie, ale wystarczył mi rzut oka na sprzedawców na lotnisku i miejscowch podróżujących, żeby mieć pewność, że mieszkają tu bardzo mili i ładni ludzie. Choć nie tak ładni jednak jak w Indiach.

Chłopak, który pracuje jako taksówkarz. Z poprzedniej pracy w banku musiał zrezygnować z powodu problemów z kręgosłupem – nie może stać dłużej niż 3 godziny
.

Zabawnie i strasznie było wracać samolotem wypełnionym Polakami wracającymi z wycieczek na Goa. Byliśmy jedynymi podróżnymi, którzy mieli wykupione same bilety. Reszta wracała z pobytów zorganizowanych przez biuro podróży.
Ale brudno w tych Indiach, i śmierdzi wszędzie... Nie no, nie było tak znowu źle, hotel był czterogwiazdkowy, z jedzeniem - takim sobie. Ale za to basen był. Jedna pani z oburzeniem wspominała, jak kelner przyszedł do jej stolika z zamówioną herbatą i z kieszeni spodni wyjął łyżeczkę i zamieszał nią w jej szklance: Kompletny brak poszanowania zasad higieny!
Jak to – sam bilet?! I jak to pani zrobiła?! Tak sama? A skąd pani wiedziała, gdzie jest hotel? Och mój Boże, i nie bała się pani? Przecież oni tu się patrzą na człowieka jak na małpę jakąś białą, zdjęcia sobie robią. Wcale się nie naśmiewam, ani nie wywyższam, bo doskonale rozumiem, że uczestnicy tych wycieczek byli z nieco innego pokolenia. Pokolenia wąsatych panów z brzuszkami i pań w szpilkach i z zaplecionymi w warkocze, ufarbowanymi na bardzo jasny blond włosami. Pokolenia, które zachłysnęło się światem widzianym z perspektywy autokaru, pokoleniem, które dopiero niedawno zaczęło jeździć po świecie (No Mareczku, to gdzie się spotkamy następnym razem? W Egipcie już byliśmy, to może teraz ta Kreta, co?) – wcześniej nie było im wolno, a w czasach ich młodości mogli jedynie wyjechać na wymianę studencką do Rumunii albo Bułgarii. Pokolenia Nie no, teraz te brudasy będą tysiąc razy sprawdzały nam paszporty i bagaże, po co ja się pytam, przecież tu nie ma im co nawet wywieźć.
Back to reality. Ale i tak jest pięknie – świeci słońce, w ogrodzie zakwitły przebiśniegi, koleżanki z pracy cieszą się z kolorowych szalików, spódnic i herbat, literki same się w słowa układają.


Bananów też nie mogę jeść. Ani żadnych innych surowych owoców.