czwartek, 1 kwietnia 2010

Cross


Krzyż w kościele Jezuitów w Old Goa. Spoczywją tu szczątki świętego Franciszka Ksawerego, który w 1541 roku dotarł do Indii. Przezroczystą trumnę w kościele wystawiają na widok publiczny co 10 lat. Podobno podczas jednego z takich wystawień jakaś kobieta rzuciła się na trumnę i odgryzła świętemu kawałek nogi. Święty nie ma także prawego ramienia, bo w 1614 roku sprowadzono je do Rzymu.
Raczej nie chciałabym oglądać takiego wystawienia.




Sklepy z dewocjonaliami, których wiele wokół kościołów katolickich w Old Goa. Od naszych europejskich różnią się tylko kolorem skóry sprzedawców, a Maryjki i Jezuski wcale nie mają azjatyckich rysów twarzy.



Jeszcze nie czas chyba na życzenia,a le potem - wiadomo - nikt nie będzie przecież w Internecie siedział, więc - wesołych świąt.

sobota, 27 marca 2010

Silent noise/cicha dyskoteka

Cichy hałas - ładne, prawda? Hałas prywatny, intymny. Genialne w swej prostocie rozwiązanie dla amatorów nocnych imprez w czasach ciszy nocnej obowiązującej od wczesnej godziny 22.00. Jak się bawić, żeby nikt nie słyszał? W słuchawkach. Pisałam już o HEADPHONE PARTIES, ale urzekła mnie jakoś ta idea. Przewrotność i prostota rozwiązania chyba najbardziej do mnie przemawiają. Skąd ten pomysł? Mieszkańcy Goa i turyści, którzy przyjeżdżali tu odpocząć a nie imprezować, narzekali na zbyt głośne nocne imprezy. Więc rząd stanu Goa wprowadził ciszę nocną. Imprezowicze musieli sobie jakoś radzić, respektując przy tym prawa innych. Jak wygląda teraz takie silent party w Neptune's Point w Palolem, można zobaczyć tu.

Po raz kolejny okazuje się też, że Goa to jendak nie do końca Indie. Podobnie jak w przypadku muzyka Prem Joshuy, który jest Niemcem robiącym zawrotną karierę w połnocnej części Goa, tak i ojcem cichych dyskotek na południowym krańcu stanu w Palolem jest biały człowiek - Justin Mason z UK. Spryciarz ów zapewnia muzykę puszczaną przez trzech DJ-ów i odpowiadające im kanały w słuchawkach. Kanał podświetlający słuchawki na niebiesko zarezerwowany jest dla muzyki pure house, kanał czerwony gra muzykę electrotech, a na zielonym można posłuchać wszystkiego - od Oasis do James'a Browna. Wszystko w ciszy, oczywiście. Slychać tylko szum fal i fałszujące w rytm muzyki w słuchwkach głosy tańczących.


Jak na miejsce Neptuna przystało - syreny czuwają wokół dyskoteki. I choć syreniego śpiewu tu nie słychać, magia tych kiczowatych półkobiet działa i przyciąga.

Na drugim planie widać wysoko wzniesiony barek. Na prawo od niego mieści się główna scena didżejska. Ludzie tańczą na polance pomiędzy barkiem a stolikiem DJ-ów. Żeby dostać się wieczorem do Neptune's Point trzeba mieć ze sobą latarkę. Bo droga prowadzi wąską ścieżką wijącą się obok domków na klifie. Ścieżki nie widać nocą, choć są tu latarnie. Nie widać, bo około godz. 21.00 w Palolem i okolicach nie ma prądu. Wieczorami knajpy przeżywają oblężenie, wszyscy jedzą, piją, a kucharze gotują i zużywają dużo energii, dlatego przeważnie wtedy siada napięcie. Bardzo tajemniczo to wygląda, kiedy między skałami widać z daleka małe, jasne, podążające za sobą chaotycznym szlakiem punkciki. Ludzie z latarkami.

W nocy - ciche rozrywki dla ciała, w dzień Neptune's Point staje się centrum rozrywek duchowych. Odbywają się tu zajęcia z jogi, medytacje, można się wymasować i poznać własną przyszłość, która zapisana jest na dłoni każdego człowieka. Aurę duchowości potęguje schowane w pobliskim lesie centrum Bhakti Kutir (www.bhaktikutir.com) - miejsce znane chyba wszystkim pasjonującym się reiki, tai chi, tarotem i jogą.



Neptun oferuje usługi full service - po imprezie można pojechać do hotelu. To dość intratny biznes, bo dalekie kursy taksówek są całkiem częste - wybrzeże ciągnie się przez jakieś 200 km w kierunku północnycm, a na sobotnie silent noise parties przyjeżdżają ludzie z całego Goa.

wtorek, 23 marca 2010

Civilisation

Pusto jakoś w tym kraju jest. Spoglądam przez okno – czy samochód stoi, tam, gdzie go postawiłam wieczorem (wszak to centrum jest, więc nigdy nie wiadomo) – i jakoś dużo miejsc parkingowych widzę. Przerwy pomiędzy samochodami są tak duże, że spokojnie zmieściłyby się w tych szparach ze trzy skutery. A jedna riksza to na pewno.



Na ulicach też mało ludzi, nikt się nie przepycha, nikt nie trąbi i nikt się nie uśmiecha. Ja sie uśmiecham, ale mało kto uśmiech odwzajemnia. Korki też są jakieś luźniejsze – niby się stoi na wisłostradzie, ale jakoś kulturalnie i nikt raczej nie wjeżdża nagle z lewej strony. Cywilizacja jest mniej zatłoczona. A może to nie jest cywilizacja? Może taka Mapusa podczas piątkowego targu, kiedy wykorzystany jest każdy centymetr kwadratowy przestrzeni jest właśnie bardziej ergonomiczna i ucywilizowana niż np. taki bazarek pod Halą Mirowską, gdzie alejki są szerokie, a miejsca starcza dla pań ciągn ących za sobą wózeczki na kółkach i gdzie mieszczą się też rowerzyści, a pomiędzy nimi spacerują jeszcze strażniczki miejskie rzucające groźne spojrzenia babciom sprzedającym marynowane grzybki i bazie, których właśnie nazrywały gdzieś w krzaczorach nad Wisłą?


Skusiłam się na goańskie kiełbaski, przez które mam teraz w żołądku mam jakiegoś robaka. Ścisła dieta, gotowany ryż na wodzie, żadnych soków i napojów gazowanych. Będą mi badać wydzieliny, jeśli nie przejdzie za kilka dni.


Zapisałam się wczoraj do biblioteki. Wstyd sie przyznać, ale to moja pierwsza biblioteka od studenckich czasów buwowskich. Ostatnio czytałam tylko książki, które albo kupiłam, albo pożyczyłam, albo dostałam od mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych wydawnictw. Zapomniałam o istnieniu tak pożytecznej instytucji, jaką jest biblioteka publiczna. Wypożyczyłam "Malarza szyldów", R.K.Narayana, co doskonale podsumowało temat, wokół którego krąźą moje myśli. Bo "Malarz szyldów" to m.in. historia miłosna, której bohaterką jest urzędniczka zajmująca się uświadamianiem Hindusom, jak ważne dla ich przeludnionego kraju jest ograniczenie liczby urodzin i świadome macierzyństwo. Voila. Wzięłam jeszcze "Algebrę bezgranicznej sprawiedliwości" Arundhati Roy – to bardzo aletrglobalistyczna krytyka Zachodu dokonana przez indyjską dziennikarkę, oraz "Pokazać język" Guntera Grassa. Nie wiedziałam, że on też ma za sobą "etap indyjski". Właściwie to zrozumiałe przecież – każdy (pisarz i normalny człowiek też) – powinien przynajmniej raz pojechać do Indii. Dla zdrowia psychicznego.

No, tak, są to same indyjskie lektury. Nie mam przesytu, nie jestem Indiami zmęczona, już tęsknię i już szukam taniego biletu na lipiec. Zanjomy zapytał ostanio, czy Indie naprawdę mnie tak zafascynowały, czy ja po prostu przed czymś uciekam. Ta druga możliwość jest oczywiście jego zdaniem bardziej prawdopodobna, więc zapytał, przed czym uciekam. Na pewno przed kilkoma demonami z przeszłości. I przed przyszłością też, i przed prawdziwością i dorosłością i odpowiedzialnością i konsekwencją w działaniu. Tylko, że z tym kolegą to jest tak, że przyganiał kocioł garnkowi. Bo kolega jest kosmopolitą i travelersem za pracą. Urodził się w Mołdawi, mieszkał w Polsce, Belgii, w Rzymie, a teraz właśnie przenosi się do maleńkiego raju dla przedsiębiorców, królestwa, w którym nie płaci się podatków, w którym kobiety maja silną pozycję, mimo, że to kraj arabski. To Bahrain Kingdom. W Bahrainie mieliśmy międzylądowanie, ale wystarczył mi rzut oka na sprzedawców na lotnisku i miejscowch podróżujących, żeby mieć pewność, że mieszkają tu bardzo mili i ładni ludzie. Choć nie tak ładni jednak jak w Indiach.

Chłopak, który pracuje jako taksówkarz. Z poprzedniej pracy w banku musiał zrezygnować z powodu problemów z kręgosłupem – nie może stać dłużej niż 3 godziny
.

Zabawnie i strasznie było wracać samolotem wypełnionym Polakami wracającymi z wycieczek na Goa. Byliśmy jedynymi podróżnymi, którzy mieli wykupione same bilety. Reszta wracała z pobytów zorganizowanych przez biuro podróży.
Ale brudno w tych Indiach, i śmierdzi wszędzie... Nie no, nie było tak znowu źle, hotel był czterogwiazdkowy, z jedzeniem - takim sobie. Ale za to basen był. Jedna pani z oburzeniem wspominała, jak kelner przyszedł do jej stolika z zamówioną herbatą i z kieszeni spodni wyjął łyżeczkę i zamieszał nią w jej szklance: Kompletny brak poszanowania zasad higieny!
Jak to – sam bilet?! I jak to pani zrobiła?! Tak sama? A skąd pani wiedziała, gdzie jest hotel? Och mój Boże, i nie bała się pani? Przecież oni tu się patrzą na człowieka jak na małpę jakąś białą, zdjęcia sobie robią. Wcale się nie naśmiewam, ani nie wywyższam, bo doskonale rozumiem, że uczestnicy tych wycieczek byli z nieco innego pokolenia. Pokolenia wąsatych panów z brzuszkami i pań w szpilkach i z zaplecionymi w warkocze, ufarbowanymi na bardzo jasny blond włosami. Pokolenia, które zachłysnęło się światem widzianym z perspektywy autokaru, pokoleniem, które dopiero niedawno zaczęło jeździć po świecie (No Mareczku, to gdzie się spotkamy następnym razem? W Egipcie już byliśmy, to może teraz ta Kreta, co?) – wcześniej nie było im wolno, a w czasach ich młodości mogli jedynie wyjechać na wymianę studencką do Rumunii albo Bułgarii. Pokolenia Nie no, teraz te brudasy będą tysiąc razy sprawdzały nam paszporty i bagaże, po co ja się pytam, przecież tu nie ma im co nawet wywieźć.
Back to reality. Ale i tak jest pięknie – świeci słońce, w ogrodzie zakwitły przebiśniegi, koleżanki z pracy cieszą się z kolorowych szalików, spódnic i herbat, literki same się w słowa układają.


Bananów też nie mogę jeść. Ani żadnych innych surowych owoców.

piątek, 19 marca 2010

PsyTranceGoa/Muzyczna pocztowka



Rewolucjonista ostatnich lat w muzyce krolujacej na Goa nazywa sie Prem Joshua i jest Niemcem. Ma dluga, jasna brode i takie same wlosy. Klasyczny hipis. Jako 4-letni chlopak zaczal grac na flecie. Jako nastolatek gral juz na saksofonie w rockowych kapelach mlodziezowych. Kiedy jako osiemnastolatek skonczyl szkole, ruszyl w podroz. Jechal przez Grecje, Turcje, Iran, Afganistan i Pakistan i wszedzie zachwycal sie muzyka. Ale prawdziwego oslnienia doznal, kiedy w koncu dotarl do Indii. I tu bardzo dobrze Joshue rozumiem, bo chlopak poczul, ze jest w domu, w koncu u siebie. Mial wrazenie, ze zna Idnie bardzo dobrze, choc oczywiscie nie mial o nich pojecia. No bo skad mial miec 18-letni dzieciak? A bylo to w latach 70. Do dzis Prem wydal juz 14 albumow. Wlasciwie wszedzie slychac tu Prem Joshue. Stwierdzam, ze podoba mi sie ten styl, choc kazda plyta jest inna. Troche denerwuja mnie zachodnie wstawki, a juz nie przepadam w ogole za jez. angielskim, ktory mozna uslyszec na roznych innych plytach z cyklu chillout India. Ale musze Joshue poznac lepiej, zeby dokladniej ocenic. I na pewno napisze o nim tu wiecej.

Hit ostatnich sezonow sa skladanki Prem Joshuy z 2003 roku z cyklu Shiva Moon remiksowane przez Manesha de Moora. Esencja tej tworczosci zaczyna sie w ponizszym kawalku w drugiej minucie. Zaskakujace polaczenie klasycznych brzmien indyjskich z trancowym rytmem. Uwaga, rytmy czasem za mocno zremixowane. Nie jest to jednak jeszcze styl Goapsy.



Muzyki Goapsy miejscowi hindusi nie moga oficjalnie sprzedawac. Ludzie mowia, ze traktuje sie ja jak narkotyk. I cos w tym jest. Dlatego uliczni sprzedawcy chowaja plyty gdzies pod szmatami na straganach, a jak juz cos pokatnie sprzedadza, zawijaja plyte w gazete i prosza, zeby nie pokazywac miejscowym i nie mowic, gdzie plyta zostala kupiona.

Nie przepadam za tymi zabronionymi rytmami, ale zamieszczam, no bo to jest kawalek tego swiata. No i prawda jest, ze wcale nie potrzeba dopalaczy, by wpasc w trans przy takim rytmie. Zobaczcie zwlaszcza i posluchajcie tego kawalka.

A tu sa ciekawe wizualizacje.

A to jest GoaPsyTrance. Zadziwiajace, ze taka - no powiedzmy otwarcie - bezmyslna muzyka, przyjela sie w miejscach - wydawaloby sie - tak uduchowionych. Moze za sprawa turystow (angielskich?), ktorzy przywiezli ze soba swoj taste of home? I tak juz zostalo - za sprawa kolejnych turystow, ktorym to pasowalo?

Fot. PremJoshua.com

niedziela, 14 marca 2010

Saturday night Fever

Wczoraj byla sobota. Dzien imprez, prawda? Ale nie tu, w miejscu slynacycm w Indiach wlasnie z imprez. Dlaczego? Ktos bardzo wazny z rzadu Indii powiedzial wczoraj w telewizji, ze to nie prawda, ze na Goa jest problem z narkotykami. Ze nikt nie zaczepia bialych na ulicy i nie proponuje haszyszu ani malenkich kwadracikow Shiva Fly. Ze to wszystko plotki. Zeby udowodnic, ze mowi prawde, postanowil wlasnie w sobotni poranek wyslac na goanskie plaze 800 policjantow z Delhi. Tak tylko, zeby upewnic sie, ze nie ma zadnego zagrozenia. Dlatego tez wczoraj nie odbyla sie tu zadna impreza, nigdzie nie bylo glosnej muzyki, a miejsca znane palaczom haszyszu zamkniete zostaly na cztery spusty. Wlasciciele zdecydowali, ze lepiej nie kusic losu. I w ten oto sposob nie zobaczylam, jak wygladaja slynne HEADPHONE parties. Polegaja one na tym, ze kazdy uczestnik imprezy dostaje sluchawki i pilocika i moze sobie wybrac dowolny rodzaj muzyki, ktorego bedzie sluchal. Tlum tanczy na plazy, a kazdy do swojej piesni. Ciekawe.

Sunrise

Polozylam sie o 3.30 z nieokreslonym uczuciem, ze cos sie jeszcze tej nocy wydarzy. Po pol godzinie poczulam dreszcze. Po chwili dreszcze ustapily miejsca goraczce. I tak bylo do 6 nad ranem. W momentach wracajacej swiadomosci przeklinalam w duchu komary i goanskie kielbaski, ktore zjadlam na obiad. Malaria - myslalam - jak nic. W dodatku przypomnialy mi sie fragmenty z Mircei Eliadego w "Majtreji", w ktorej to ksiazce opisal, jak zapadal na malarie. Sny, widzenia, osamotnienie po utraconej milosci. Wlasciwie ten ostatni czynnik najbardziej chyba oslabil jego odpornosc. Tak, zawiedziona amilosc moze oslabic.

A wiec tak wyglada malaria? Acha. W fazie goraczki, gdzies okolo 6.40 postanowilam obejrzec wschod slonca. Na trzesacych sie nogach wyszlam na pusta plaze. Mimo ostrzezen wspollokatora. Bylo pieknie, mokro i jeszcze mrocznie. Wschodu nie obejrzalam - chmury byly zbyt geste. Za to obskoczyly mnie czarne psy i polizaly w nogi. Nie pamietam, jak wrocilam do pokoju, ale spalam do 10. Ciezkim i twardym snem. Malaria, czy choroba podroznika - whatever. Rudobrody Amerykanin jest zdania, ze to piekne by bylo - umrzec w Indiach.

W bardzo rzadkich wolnych chwilach czytam nowa Esther Villar. Ksiazka znowu o tym samym - o gonieniu i uciekaniu kobiet i mezczyzn. Kobieta oczywiscie goni, a przynajmniej powinna. Ale tak, zeby ON myslal, ze to on goni. Warto skorzystac z jej porad, naprawde. 






Wybaczcie chaos (haos?) i niegramatyczne sformulowania. Spiesze sie. Wiecej, lepiej, mocniej - po powrocie.

sobota, 13 marca 2010

On the way


Baga to bardzo tloczne i turystyczne miejsce. Imprezy, restauracje, bogata klasa srednia. Przyjezdzaja tu glownie Indusi na weekendy. Miasteczko tetni zyciem, wszyscy siedza na ulicy. Jezdzimy z Brianem skuterem - z tej perspektywy jest dobrze, wiatr rozwiewa amerykanska brode Briana. Wczoraj (a moze przedwczoraj?) w drodze do Anjuny wstapilismy do swiatyni Sai Baby (http://www.saibaba.org/), gdzies pomiedzy Vagator a Chapora. Wlasnie trwala Puja. Przerazajaco glosne, rytmicznie uderzajace dzwony sprawily, ze na chwile zdretwialam i musialam usiasc.

God takes good people

Rozmowa z taksowkarzem, ktory wiozl nas z Anjuny do Bagi:

- God takes from here only good people, you nkow? To meet them faster. Bad people must stay here and suffer from their long life.

- Which god?!

- Every god. Your god, my god, nevermind. God simply miss good people.

What i'm doing



Przezywam katolicyzm w wersji indyjskiej.


Pisze do Was listy i kartki, moi drodzy:)



Kupuje prezenty.



Spotykam bezinteresownie milych ludzi.

Rozkoszuje sie cudownym smakiem soku z trzciny cukrowej.

I miewam motylki w brzuchu.

czwartek, 11 marca 2010

Vasco da Gama


Slonica o imieniu Ganga w miescie Ponda, niedaleko Vasco da Gama. Bardzo przyjazna. Spotkac mozna tu slonie na ulicach, ale czesciej jednak sa po prostu atrakcja turystyczna. Biegaja swobodnie po Karnatace - tak twierdzi Debi - nasza mala przyjaciolka, z ktora wybralismy sie na planatcje przypraw w Pondzie. Widzialam, jak rosnie kardamon! Otoz jest to krzew wysokosci pol metra, a przy samej ziemi wypuszcza takie male korzonki, na koncu ktorych rosnie wlasnie kardamon. Wiem tez, ze nalezy ze srodka nasionka wyjmowac te czarne kuleczki i jesc je bezposrednio, albo same, bez lupinki dodawac do potraw i herbaty.

A wiecie dlaczego slonie maja takie postrzepione uszy? Bo wlasnie za nie lapia trenerzy, kiedy wchodza po trobie na slonia.


Zahaczylismy jeszcze o Vasco da Gama i plaze Bagamalo Beach. To najbrzydsze miejsca, jakie podczas tej wyprawy widzialam. Brudno, pelno smieci, smetna budka z jedzeniem na plazy, kilka lezakow, za ktore trzeba zaplacic, jakas samotna palma. Nie mogl ten Vasco odkryc czegos ladniejszego?!

Little biznes



Jest blogo i nieznosnie goraco. Anjuna to miejsce lubiane przez podstarzalych hippisow z dlugimi brodami i wlosami. Wieczorami na plazy unosi sie zapach haszyszu, a hippisi tancza w rytm muzyki trance. Okolice Anjuna Beach to slynne filmowe miejsca. Pamietacie "Tozsamosc Bourne'a"? Tu, niedaleko krecono scene, w ktorej ginie jego dziewczyna. Plaze Palolem widac za to w wielu produkcjach bollywoodzkich. Trudno sie dziwic - jest naprawde pieknie. Ciesza sie moje oczy i dusza. Bardzo.

Mniej za to cieszy sie moje cialo. Bo ironia mego zywota dosiega mnie takze i tu: pojechalam na plaze poopalac sie i zazyc witaminy D, tymczasem po dwoch dniach na skorze pojawily sie male pieczace babelki z woda. Poprzednim razem tez to mialam, tyle, ze na nodze. Portugalska pani doktor Pereira zabronila mi wychodzic na slonce pomiedzy godz. 8 a 16. Dala kremy, masci i tabletki. Do apteki zawiozl mnie motorem jej sasiad - mily mlody czlowiek. Chcial za to tylko, zebym zrobila jakis little biznes w jego sklepie. Zrobilam, ciagle robie jakies biznesy z plazowymi hienami, ktore napdaja na bialasow i tak nimi obracaja, ze trudno czegos nie kupic. Mam jednak ten komfort, ze kupuje tylko to, co naprawde jest ladne. Nie tak jak Endru - tak tubylcy wymawiaja jego imie - czyli moj travelpartner. Otoz pierwszego dnia na plazy Endru zakupil od pewnej pieknej dziewczyny o imieniu Gita branzoletke z muszelek i pudeleczko za jedyne 1000 rupii. Przeplacil 3 razy. Juz po chwili do Endru zbiegly sie prawie wszystkie inne plazowe hieny, ktore probowaly mu cos sprzedac czterokrotnie drozej. Endru kupil jeszcze kilka rzeczy, ktore kilka ulic dalej w sklepach kosztuja duzo mniej. Ale Endru to bogaty biznesmem, ktory twierdzi, ze jesli moze im w ten sposob pomoc, to na pewno to zrobi i w ogole nie ma problemu. O checi pomagania Endru dowiedzial sie tez taksowkarz, ktory proponowal nam wycieczke po okolicy za jedyne 3500 rupii i wlasciciel coconutu, w ktorym mieszkalismy. Ten ostatni zaproponowal, ze przyrzadzi dobre jedzenie z owocow morza. Czemu nie? Rzeczywiscie bylo pyszne, krewetka miala wilkosc dloni i delikatny zapach galki muszkatalowej. Taki sam obiad jadla z nami parka Francuzow, ktorzy wlasnie odpoczywali na plazy po objechaniu calych poludniowych Indii. Kiedy wasaty chlopak przyniosl rachunek, Francuzeczka pogardliwie wydela usta i w typowy dla tej nacji sposob wypuscila powietrze, mowiac, ze to najwiekszy rachunek, jaki do tej pory widziala. 800 rupii za rybke! Nasz opiewal na 1400 rupii. To okolo 100 zl. Po rozmowach z kelnerami i szefem, udalo nam sie wytlumaczyc im, ze nie zaplacimy tyle za dwie krewetki, dwie rybki i troche warzyw. Podobnych sytuacji bylo jeszcze wiele. Troche smutno bylo mi patrzec, jak entuzjazm Endru powoli gasl, kiedy docieralo do niego, ze miejscowi rzadko sa bezinteresownie mili.
Zniknelo tez kilka moich zludzen. Te Indie sa tak bardzo inne od poprzednich.

poniedziałek, 8 marca 2010

Prezent na Dzien Kobiet/Womens Day

Dziewczyny z Karnataki. Dwie godziny targowania, ale warto bylo: kupilam od nich prezent dla mojego taty - praktyczny - taki, jak wlasnie lubi. Zeby nie wydawac pieniedzy na zbedne luksusy, tylko zbierac na mieszkanie.


A Bob Marley jednak wciaz tu kroluje. Morze Arabskie jest najcieplejsze ze wszystkich, ktore widzialam. Sensacje na plazy budzi moj kolor skory, a kraj, ktory nazywa sie Poland, w Palolem nie jest raczej znany. Polacy jezdza do polnocnych, zatloczonych kurorcikow. Tutaj jest blogo i spokojnie. Spimy dzis w chatce na plazy za 400 rupii (zeby juz nie czuc sie jak bialy turysta, ktory spi w najdrozszym hotelu w miescie. A takim okazal sie naz Guesthouse, ktorego taksiarz odebral nas z lotniska. Katolicki taksiarz - na lusterku dyndal podczas jazdy drewniany rozaniec. A z okien chatki pod palma kokosowa widac morze. Wieje. Komara slyszalam wczoraj tylko raz. To jest jednak raj. Mam taki prezent: raj na dzien kobiet. To zadziwiajace, ze poprzednia podroz skonczyla sie wlasnie w dzien kobiet, a ta tego dnia sie na dobre zaczela. Takie kontinuum. 

Kobiety, ktore spotkalam na plazy, nie wiedza, co to za dzien. Bardzo sie tez zdziwily, kiedy spytalam, ile ich rodzice zaplacili rodzicom meza, zeby one mogly wyjsc za maz. Otoz w Karnatace placi maz rodzinie zony. Ha! Co nie znaczy oczywiscie, ze nie jest tez odwrotnie - o czym pisalam kilka postow wczesniej.


Kobietom tu zagladajacym zycze, by nie musialy walczyc o podstawy. A propos - ciekawa jestem, jak sie udaly wczorajsze polskie manify.

poniedziałek, 1 marca 2010

Indian paradise pilgrimage/Pielgrzymka do raju

Oczekiwanie na wizę jest takie emocjonujące.
Bardzo uprzejmy i uśmiechnięty pan w konsulacie indyjskim ubrany w pasiastą koszulę powiedział, że 5 dni przed wylotem it is a little bit to late. Ale uśmiechnął się tajemniczo, kiedy odpowiedziałam na jego pytanie o cel podróży.
No bo jadę do raju. Takiego utraconego trochę co prawda, ale zawsze to jakiś posmak raju chociaż. Hipisi już dawno stamtąd odjechali, a ci co zostali, mają teraz swoje guest house'y. House oraz trance to także słowa najlepiej (niestety) określające typ muzyki jaka obecnie króluje w tym raju. A kiedyś królował tu Bob Marley.

Zacznę od najpiękniejszego zakątka, malowniczej i jeszcze miejscami podobno dzikiej plaży Palolem. Spełnię moje małe marzenie: popływam z delfinami!
O ile dostanę wizę.

A potem razem z moim travel partnerem ruszymy w głąb. Bardzo ciekawią mnie portugalskie pozostałości kolonizatorskie, podejrzewam też, że ciekawym doznaniem może być obcowanie z katolickimi kościołami z XVI wieku w hinduskim jednak wydaniu. W Old Goa jest najwięcej w katolickich świątyń w całych Indiach. To jedyny taki zakątek. Ciekawe, czy będę sie czuła jak na wielkopostnej, indyjskiej pielgrzymce?

A potem - zobaczymy. Zrealizować chcę kilka planów - fotograficznych i - powiedzmy - socjologicznych. Odwiedzę znajomego - mamy trochę do porozmawiania. No i pójdę do wróża. Mam nadzieję, że nie złapie ani malarii ani dengi - co, przyznaję, napawa mnie lekkim strachem. Jutro łykam Arechin. Na miejscu kupię Malarone – w razie czego, choć mam wielką nadzieję, że się nie przyda. Na oficjalnych stronach o malarii (www.malariasite.com) władze Goa zalecają profilaktykę, ludzie, którzy tam byli ostatnio twierdzą, że na Goa nie ma malarii.

Malarię do Europy przywieziono ostatni raz w 2007 roku. A właściwie tylko z tego roku udało mi się znaleźć dane. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że od 4 lat nikt nic nie przywiózł. Na tej liście nie ma Polaków ani Polek. Co nie znaczy, że nie muszę łykać tego świństwa. Wolę, mimo wszystko chyba, mieć jako taki komfort. Tak, jestem przewrażliwiona. Trochę tylko. No dobrze - więcej niż trochę.


Fot. Bez związku z tekstem. Obrazuje może tylko to, że dużo pracuję, żeby zdążyć ze wszystkim przed wyjazdem.

No i na jogę czasu już chyba tam nie starczy, ale za to na pewno znajdę go trochę na zakupy. Właśnie, czy komuś coś przywieźć? A może kartkę?

wtorek, 23 lutego 2010

Miss Hijra of Delhi/Piękne

W Indiach (i nie tylko) mówią na nie Ladyboys. Ładnie.



Najpierw w kilku stanach odbyły się wybory lokalne. W ostanią niedzielę miał miejsce wielki finał Miss Hijra w New Delhi.
Takie wybory mają pomagać mieszkańcom Indii w przełamywaniu barier wobec transseksualistów. Hijra są nie tylko transseksualistami, ale też eunuchami (często na własne życzenie) oraz hermafrodytami.
Zwycięzczyni zgarnia 21 tys. dolarów, ma też w nagrodę dostać od władz New Delhi legalną pracę.
Czy myślicie, że takie wybory mogłyby się też odbyc w Polsce?



Wybory stanowe w Madrasie (Chennai)

piątek, 12 lutego 2010

I dream about dolphins/Marzę o delfinach

Marzę, by popływać z delfinami. Zauważyliście, że delfiny to jedyne chyba zwierzęta, które mają uśmiechnięty wyraz twarzy? I nie można powiedzieć, że jest to przylepiony uśmiech. Jest na tyle prawdziwy, że wykorzystuje się go w delfinoterapii. Podobno wysyłane przez delfiny ultradźwięki przenikają ludzkie ciało i naprawiają szkody w zmienionych chorobowo komórkach! Zabawa z tymi mądrymi ssakami wywołuje też zwiększone wydzielanie endorfin - czyli hormonów szczęścia - w mózgu. Czy nie jest podobnie z kotami?



Oprócz delfinów bardzo potrzebuję jeszcze słońca i ciepłego piasku pod stopami i chrupiących krewetek w sosie curry i widoku pól ryżowych. Wszystko to jest na Goa. Żeby nacieszyć się widokiem skaczących ponad taflę wody delfinów, wystarczy odpłynąć łódką trochę od brzegu. Ech...


Plaża Colva na Goa

niedziela, 24 stycznia 2010

Sex-selective abortion/W Indiach chłopcy mają lepiej



Dziś w Indiach obchodzony jest Dzień córki. W ten sposób władze Indii chcą walczyć z niestety wciąż aktualnymi praktykami zabijania nowonarodzonych dziewczynek. To niestety się dzieje, najczęściej w wioskach, ale też w miastach.W wioskach rodziny zabijają już urodzone dziewczynki, w miastach bogatsi decydują się na aborcję po wcześniej wykonanych badaniach prenatalnych, na które wioskowe rodziny po prostu nie mogą sobie pozwolić. Dlaczego tak się dzieje? Otóż dziewczynka się po prostu nie opłaca. Córka w przyszłości wyjdzie za mąż, a obowiązkiem rodziny jest zapewnienie jej posagu. Są jakieś regulacje dotyczące jego wysokości, nie mam niestety o nich pojęcia, poza tym, że całej rodzinie przyszłego męża trzeba sprawić prezenty, najlepiej, żeby były ze złota. Wielu rodzin nie stać więc na posiadanie córki. A jak już ją mają, to najczęściej nie posyłają jej do szkoły, albo dostaje ona tylko podstawową edukację. Przeciętna nastolatka spędza swój wiek cielęcy z mamą, towarszysząc jej w kuchni, codziennych wycieczkach na targ warzywny (jeśli akurat rodzinę na stać na zakupy), do sklepów z materiałami, gdzie wybierają tkaniny na ubrania dla siebie, ojca i braci. Czas płynie też przed domem, gdzie kucają, czyszcząc kuchenne naczynia piaskiem. Generalnie od małego przyswajają sobie wszystkie umiejętności gospodyni domowej. Przecież właśnie tym będą się zajmowały, kiedy po ślubie pójdą mieszkać do rodziny męża. Zaczną gotować, prać i opiekować się starą teściową, której poziom miłości będzie zależał od wysokości wniesionego posagu synowej. Tak, to są oczywiście uogólnienia w dużym stopniu. Ale odniosę się do rodziny, którą osobiście poznałam, i o której pisałam tu już nie raz. Mimo że do biednych nie należy (ojciec jest właścicielem sklepu z pamiątkami), to do szkoły chodzą tylko dwaj synowie, a trzy nastoletnie córki pomagają mamie. Wystarczyłoby zupełnie, gdyby pomagała jedna. Mógłby też mamie pomgać jeden syn. Jak bardzo moje myślenie jest nierealne i niedostosowane do różnic kulturowych pokazała mi niedawna wymiana wiadomości z jednym z tych synów. Temat naszej korespondencji krążył wokół mam i tego, jak to jest, kiedy ich zabraknie, znajomy dopytywał, jak radzimy sobie bez mojej mamy. Poradziłam chłopakowi, żeby pomagał swojej mamie i żeby doceniał to, co robi i ona i jego siostry. Na co on zapytał z rozbrajającą szczerością i ciekawością „Co masz na myśli?”. Dla mężczyzny a potem chłopaka w Indiach oczywiste jest, że miejsce kobiety jest w domu. To jest tak naturalne jak to, że jego miejsce jest poza domem. Znamy to, prawda? Patriarchat w wersji hinduskiej. I niewiele pomagają w Indiach ruchy kobiece spod znaku Women Empowerment India, które tylko podkreślają siłę kobiety poprzez jej pracę domową właśnie, a w wioskach pracę na polu. Ciekawe, co by powiedzieli Indusi, gdyby zaproponować im nasze postulaty płacenia kobietom za ich prace domowe.

Córki, jeśli już są, to lekko nie mają. W 2005 roku pojawiły się badania naukowe, z których wynikało, że powodem większej liczby męskich potomków w Indiach jest zakażenie żółtaczką typu B ich matek. Kobiety będące jej nosicielkami rodzą ponoć 1,5 raza więcej chłopców niż dziewczynek. Z badań tych jednak wycofano się osatnio, porównując pod względem płci populacje azjatyckie z afrykańskimi, gdzie nie obserwuje się przewagi mężczyzn. Dlatego badacze nad aborcją ze względu na płeć doszli do – jakże odkrywczego – wniosku, że mniejsza liczba dziewczynek musi być wynikiem kulturowych obciążeń.

Trudno się dziwić kobietom, że nie chcą złego losu dla córek. Chociaż szczerze wątpię w to, że kobiety decydują się na aborcję lub zabicie narodzonych dziewczynek z własnej woli. Lęk przed zapewniem posagu córce jest na tyle wielki, że w trudnych sytuacjach na aborcję nalega cała rodzina. Matki ulegają. Tymczasem córki, które się jednak rodzą, siedzą w domach. A gdyby poszły do szkoły, gdyby zdobyły zawód, gdyby to idiotyczne prawo posagowe przestało rządzić życiem rozrodczym kobiet, te mogłyby pracować i same się utrzymywać. Poza tym, dlaczego to kobieta ma obdarowywać rodzinę męża?! Jakby jej robili łaskę, że ją na swe łono przyjmują, oczekując jednocześnie, że z jej łona wyjdą silni i zdrowi mężczyźni, którzy zapewnią byt całej rodzinie. Złoszczę się, kiedy o tym myślę. I nasuwa mi się znowu odniesienie do naszej rzeczywistości i do tego, o co walczymy. Tu feministki domagają się prawa do aborcji, a w Indiach kobiety są do niej zmuszane. Te, które na to stać – zarówno pod względem materialnym jak i duchowym – wytaczają potem mężom procesy.To oczywiście rzadkość.

O aborcji dziewczynek opowiada ten reportaż. Bohaterką jest kobieta o imieniu Sandhy, która stara się przekonywać kobiety do rodzenia i opiekowania się dziewczynkami. Nie zawsze jej się to udaje. Dlatego prowadzi też dom dla niechcianych dziewczynek. Ze względu na drastyczne sceny odradzam oglądanie młodym matkom lub kobietom w ciąży.



Kolejne części filmu są tu
i tu.

Dlaczego akurat na święto córek wybrano 24 stycznia? Tego dnia w 1966 roku Indira Gandhi zaczęła swoje oficjalne urzędowanie jako premier Indii. Kobieta - a jednak u władzy. Rząd chce przez taki wybór daty powiedzieć, że może więc nie warto dziewczynek jednak zabijać, bo przecież są i pozytywne przykłady na to, że kobieta i może do czegoś dojść. Słabe, naprawdę. Jakby wartość życia ludzkiego mierzyć tym, co się osiągnie w ewentualnej przyszłości. Wiem, oczywiście, że rząd chciał na pewno dobrze, że chodziło o pozytywne skojarzenie, ale wyszło chyba dość banalnie. Powinien chyba raczej ustanowić nowe prawo dotyczące posagów i dotrzeć z informacją do wszystkich wiosek. I wprowadzić obowiązek szkolny dla wszystkich do - powiedzmy - 16 roku życia, dopłacać szkołom i rodzinom kształcącym dzieci. Są to chyba jednak zbyt daleko idące społecznie postulaty.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Salaam Bombay hurts/Film, który boli

Wcale już nie chcę jechać do Indii. Naprawdę. Po obejrzeniu tego filmu. Zastanawiam się, jak bardzo inaczej ułożyć się mógł mój związek z Indiami, gdybym ten film obejrzała dwa lata temu. Mam tylko nadzieję, że to niechęć chwilowa, jak słabość chwilowa.

Film - jak to zwykle u Miry Nair - społeczny, mocno jątrzący i pokazujący prawdziwe, ciemne oblicze Indii. Choć może nie powino się używać słowa zwykle akurat w tym przypadku, bo to debiut reżyserki, który przesądził pewnie o tematach, jakie Nair podejmowała później. Danny Boyle wcale nie był prekursorem w zatrudnianiu w filmie prawdziwych dzieci z prawdziwych slumsów. Prawdziwe, biedne i bezdomne dzieci pracuwały w 1988 roku przy Salaam Bombay u Miry Nair.

To głównie dzieci grają tu pierwszoplanowe role. Ale bohaterów jest kilku: mały Krishna, na którego historii osnuta jest fabuła. Jest też Ciulim, z którym Krishna się zaprzyjaźnia. Ciulim to nieudolny dealer, który więcej sam spala haszyszu niż sprzedaje, za co w końcu zostaje wylany z pracy przez humanitarnego szefa, który w ramach kary smaga go jedynie kilkanaście razy skórzanym pasem. Ciulim jest narkomanem i stacza się coraz bardziej. Kto mu pomaga? Krishna. Beznadzieja sytuacji Ciulima jest dojmująca jak sytuacja każdego narkomana. Smutek kroić można nożem na jego widok, smród niemal czuć z ekranu, kiedy się patrzy na jego brudne ubranie i żałośnie wykrzywioną twarz. Dlatego m.in. nie lubię używek. Chwila przyjemności okupiona zeszmacaniem się i traceniem kontroli nad sobą. I dlatego może miejsce ma objawiająca się już teraz tylko ciszą dezaprobata za każdym razem, kiedy jeden bliski mi człowiek pali marihuanę z narkotyzującymi się od dawna i regularnie kolegami. Nie lubię, uważam, że to jest głupie po prostu, że to jest oszukiwanie psychiki, otumanianie się chwilowe, zamulanie, odsuwanie na bok niewygodnych myśli, a wszystko pod nędznym dość pretekstem wyluzowania się. Sama zapaliłam może kilka razy w życiu i za każdym razem było mi nieswojo i duszno, a za jednym razem - a było to w czasach licealnych - rozbolało mnie tak serce i wpadłam w panikę tak silną, że chciałam wzywać pogotowie. Co prawda kilka chwil wcześniej widziałam jelenie. Byly całkiem przyjaźnie nastawione i biegały sobie po schodach domu, w którym trwała impreza. Jelenie, co ciekawe, widziała też wtedy moja przyjaciółka, choć w rzeczywistości żadnych jeleni oczywśicie nie było. Od tamtej pory narkotykom wszelkim stanowczo mówię NIE. I nawet w Indiach nie skusiłam się, by spróbować tamtejszego shitu. Może to przejaw braku otwartości umysłu albo skrajnego sztywniactwa, ale to, co się dzieje u
naszych sąsiadów trochę mnie śmieszy, ale też trochę przeraża.
Ale wróćmy do Bombaju. Ważnymi bohaterkami są też mała Manju i jej matka Rekha, prostytutka, która staje się na czas pobytu Krishny także trochę matką Krishny. Miał się z nią ożenić ojciec jej dziecka, quasiszef burdelu (szefową jest oczywiście kobieta, burdelmama z prawdziwego zdarzenia), czyli Baba, sutener i boss sprzedawców narkotyków w dzielnicy czerwonych latarni w Bombaju. Tego ostatniego zagrał piękny hinduski odpowiednik naszego Jeana Reno, czyli Nana Patekar, który teraz wygląda tak (w Salaam Bombay wyglądał jeszcze lepiej, ale cóż począć - jak może w 2010 roku wyglądać ktoś, kto urodził się 1 stycznia 1951 roku):



Ale jak się pewnie domyślacie mimo wyglądu amanta Baba to zwykła świnia, która bez skrupułów najmuje dzieciaki do brudnej roboty i wypożycza dziewice od burdelmamy. Baba nie daje ani grosza błagającym go o pieniądze dzieciakom, za które chcą kupić działkę dla dogorywającego Ciulima. Ten wątek jest poruszający, nie napiszę, co się wydarza dalej, bo może zechcecie obejrzeć film. Powiem tylko, że to, co obejrzałam sprawilo, że nie chcę wracać do Indii. Słabość chwilowa, jak już mówiłam. A może nikogo ten film już nie porusza? Sądzę jednak, że rzeczywistość indyjska sprzed 12 lat chyba jednak jest wciąż aktualna. Mira Nair jak zwykle genialnie zagrała na uczuciach. Wie co wzrusza i co najbardziej boli. W 1988 roku film zdobyl zlotą Palmę w Cannes. Polecam, jeśli jeszcze nie znacie.



Fot.: www.hindilyrics.net/profiles/nana-patekar.html

wtorek, 29 grudnia 2009

Travel Photographer of the Year: India

Znamy zwycięzców konkursu fotograficznego Travel Photographer of the Year 2009. W kategorii Homeland zwycięzcą jest, panie i panowie, obywatel Indii Poras Chaudhary!
Laureat jest fotoreporterem-samoukiem urodzonym w Kurukshetra – małej miejscowości w północnych Indiach. Zdjęcia zaczął robić zaledwie 4 lata temu, a już zdobył kilka ważnych międzynarodowcyh nagród fotograficznych.

Oto dwa z czterech nagrodzonych zdjęć:




Resztę jego tętniących kolorami i energetycznie wibrujących zdjęć możecie obejrzeć na stronie laureata: www.poraschaudhary.com


PS W Nowy Roku życzę wszystkim tu zaglądającym nie tylko wielu udanych kadrów, ale też dobrze dobranych słów, a czasem milczenia. I poczucia, że jest OK. Że jest miłość i ciepło i ktoś, komu można opowiadać swoje sny, nie narażając się przy tym na śmieszność, albo na zbyt szybką zmianę tematu. No, takie proste życzenia: niech będzie OK.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Weekend in Bombay



Prezent gwiazdkowy. Weekend in Bombay.
Rytmiczne pulsowanie największego indyjskiego miasta towarzyszyło nam w samochodzie podczas wypraw na mazowieckie pola. Płyta nr 1: Saturday. Sobota kipi energią, jeszcze to i to, i Colaba i pociąg podmiejski i już jest wieczór i modny klub i noc pachnie Armanim a nie kadzidełkami i kwiatami.

Płyta nr 2: Sunday. Spokojnie, to jeszcze ranek. Senny początek dnia i kawa z kardamonem na. Kardamon zbawienie działa na ból głowy i delikatnie orzeźwia. Miarowe stukanie w table w Monsoon Malabar w wykonaniu Bombay Dub Orchestra brzmi jak krople deszczu uderzające o przednią szybę samochodu. Taki dzień zaczyna się o 15, mamy na wszystko czas, jeszcze zdążymy odpisać na zaległe e-maile, zrzucić zdjęcia do komputera, pójść na spacer, nastawić pranie, poleżeć z książką. I już jest ciemno, już znowu jest noc, ale jak bardzo inna od tej poprzedniej.




Na składance Weekend in Bombay. jest wersja bardziej elektroniczna, niż ta powyżej. Płyta bardzo przyjemna, z nienajgorzej dobranymi utworami, co jest miłą odmianą w morzu różnych muzycznych składanek w stylu "Lazy Hours". Choć nie brakuje na tej płycie też smętnych bollywoodzkich podkładów, rzewnych zawodzeń kobiecych, zranionych głosów i tęsknych brzmień cymbałek, które wrzucam do folderu nazwanego NUDA. Tak, jak 8-letni chłopcy, którzy do takiego własnie wzgardzonego folderu wrzucali w tegoroczną noc wigilijną wszystkie inne prezenty, które nie były PSP.