Hindi zaliczone. Intensywność zajęć bardzo duża – jak dla mnie może nico zbyt skondensowana. Przerobienie materiału semestralnego w miesiąc to jednak wyczyn. Umiem się w hindi przedstawić, zapytać o drogę, dogadam się w hotelu i z rykszarzem, potrafię powiedzieć, gdzie mieszkam i co mam w domu. Tylko właśnie w chwili obecnej pytanie o mieszkanie denerwuje mnie i muszę się chwilę zastanowić, żeby powiedzieć, gdzie mieszkam. A już na pewno nie wiem, gdzie będę mieszkała. To znaczy wiem, ale nie wiem jeszcze, na co sie zdecydowałam. Przeprowadzka.
Mieszkanie na rurze kanalizacyjnej, Mumbaj, 2008
Nie znoszę sie przeprowadzać. Od czasów paryskich, kiedy w ciągu dwóch lat przeprowadzałam się aż 3 razy, nie ruszam się z tego pępka miasta stolicy. W całej tej mojej tymczasowości i powierzchowności życia mieszkanie jest jednak pewną stałą. Znaną, zgłębioną, opanowaną, oswojoną, pokochaną. Uwielbiam mój międzykulturowy blok, pełen Wietnamczyków pracujących pod Halą Mirowską, Arabów z pobliskich Kebabów i przemiłych Hindusów. Kiedyś, zimą, kiedy właśnie wróciłam z upalnych Indii w windzie spotkałam prawdziwego Hindusa. Były to początki mojego mieszkania w tym bloku, więc jeszcze nie wiedziałam, że Hindusi tu mieszkają. Tak byłam zdziwiona, że po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że jeszcze po prostu nie całkiem wróciłam i widzę wszędzie Hindusów. W dodatku Hindus w windzie powiedział: "Ale to kraj – taka wielka śnieg sypie!".
Uwielbiam też pana z kiosku na dole i jego niewyszukane żarty, które są tak niewybredne, że mogą być już tylko śmieszne. Na parterze mojego bloku jest sklep całodobowy, choć nie alkoholowy. Naprawdę można pokochać ten sklep w zimowy sobotni poranek, kiedy w kapciach można zejść na dół po świeżą bagietkę (a dla sportu wejść z powrotem na siódme piętro). W asortymenecie są warzywa sezonowe, a także kiszona kapusta, ogórki i zawsze ziemniaki. Oczywiscie za luksus robienia zakupów w kapciach trzeba dopłacić. Zawsze też ma się gwarancję, że jeśli trafimy na pana właściciela, to zostaniemy uraczeni żartem. Kiedy kupuję kawę, pan pyta: "czarną, czy z mlekiem?". Albo kiedy kupuję masło: "posmarować pani potrzebuje, co?". Sąsiedztwo synagogi powoduje, że żarty często schodzą na tematy semickie. Byłam np. świadkiem rozmowy pana w okienku z klientką, a było to w poniedziałek powyborczy:
– Żydowskie nasienie znowu, panie, u żłoba.
– No i co pani kochana tak tych Żydów nie lubi?!
– Pazerne to.
– Ale Komorowski to nie żyd.
– Noo, tak, musi tera nachapać się. E tam, panie, co będę gadała.
– No musi, kochana, tyle dzieci ma, to domy musi wszystkim wybudować przecież, no nie?
W sklepiku można też zrobić zakupy na zeszyt. Trzeba podać tylko numer mieszkania – w razie czego. To naprawdę dobry pomysł. Podobne sklepiki funkcjonują we wszystkich piętnastopiętrowych mrówkowcach na osiedlu Za Żelazną Bramą. "Utopijna wizja Le Corbusiera o domach-okrętach czy klasztorach, gdzie ludzie zaspokajają swoje potrzeby życiowe, nie wychodząc na zewnątrz, gdzie ma rodzić się silne poczucie wspólnoty i odrębności" – mówiła o tym osiedlu Heidrun Holzfeind w rozmowie z Katarzyną Surmiak-Domańską w "Dużym Formacie". Wcale nie taka utopijna. Tyle, że oprócz sklepików na dole w tych blokach nie powstało nic więcej. A miały być świetlice na każdym piętrze, ludzie mieli się integrować nie wychodząc z budynku. Mój blok nie należy do osiedla Za Żelazną Bramą, jest niższy, ale za to ma aż 3 skrzydła, dlatego nazywa się go w okolicy "Igrekiem". Jest w nim chyba ze 300 mieszkań. Właśnie zostały wyremontowane korytarze, wszędzie pachnie farbą i czystością – nic tylko mieszkać. Cóż, prawo do szczęścia w 18 metrach kwadratowych będzie teraz miała młoda parka sympatycznych gejów. Ciekawe, co na nich powie przygłucha sąsiadka.
Kwestia mieszkania jest dla mnie tym bardziej drażliwa, że od 3 co najmniej lat rozglądam się za takim, które mogłabym kupić. Ale okazuje się, że chyba nie ma dla mnie mieszkania w tym mieście. Liczba absurdalnych sytuacji, które wydarzyły się podczas tych poszukiwań jest imponująca. Niezwykłe były też problemy, które pojawiały się za każdym razem, kiedy już prawie byłam zdecydowana na zakup. Hitem, który pobił wszystko, jest budynek, który widziałam kilka miesięcy temu. Dobrze zachowany blok na Mokotowie z lat 50. miał jeden minus – pękła ściana na klatce schodowej i z powodu przemieszczających się podziemnych wód gruntowych zewnętrzna ściana odchylała się tak, że na najwyższym piętrze szpara pomiędzy schodami a ścianą miała już prawie 10 cm. A ostatnie mieszkanie, które widziałam było super – wysoka przedwojenna kamienica, z wielkimi oknami, balkonem i grubymi murami oraz starą lodówką pod oknem w kuchni. Na suficie w pokoju była tylko taka żółta plama wielkości około metra kwadratowego. "To nic, się zamaluje, i znaku nie będzie" – przekonywała właścicielka. Tymczasem po odwiedzinach u sąsiadów okazało się, że zaciek jest na całej długości piętra i we wszystkich mieszkaniach na tej samej wysokości jest żółta plama, która odnawia się co dwa miesiące. Winna jest wada instalacji w dobudówce nad piętrem i na razie nic się nie da z tym zrobić.
Niektórzy mówią, że to są wszystko znaki, i że mieszkania kupować nie powinnam. Ani tu, ani teraz. No to gdzie i kiedy? W Łodzi? We Wrocławiu? Czy też w jakimś Lidzbarku Warmińskim za 5 lat?! Za 5 lat planuję być zainstalowana na Goa, albo w innym ciepłym miejscu na indyjskim wybrzeżu. A do tego czasu? Może barka na Wiśle?
Tymczasem, dla zadomowionych nie tylko w kuchni – przepis na Garam Masala, czyli mieszankę przypraw indyjskich do potraw na ciepło (garam = ciepłe). Z taką mieszanką – wszystkie składnik muszą być zmielone i podgrzane przez chwilę na suchej, gorącej patelni – można np. udusić kurczaka, lub warzywa. Ostre, bardzo wonne, raczej nie dla kobiet we wczesnej ciąży.
Tak wygląda przepis w hindi:
A brzmi to tak:
Ek ciammać hari ilajci
Ek ciammać dalcini
Ek ciammać kali myrci
Ek ciammać zira
Ek ciammać long
Ek ciammać dziajafala
Po polsku tak:
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka czarnego pieprzu
1 łyżeczka kminku
1 łyeżczka goździków
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
3 komentarze:
a! ostatnia pozycja w przepie to pół łyżeczki, a nie łyżeczka.
ja jestem zadowolona, że wyniosłam się z centrum W-wy na jej obrzeża. Multi culti mam i tutaj, w domu odkryliśmy właśnie Chińczyków, Włochów, są też jacyś angeislkojęzyczni. Nie lubię centrum W-wy a już okolice, o których piszesz to w ogóle nie dla mnie. Nie, nie ze względu na ludzi, ja po prostu muszę przyznać, że z wiekiem stronię od tłoku, tłumu, pasuje mi taki większy dystans do drugiego człowieka.
Na osiedlu mieszkają Muzułmanie, Japończycy. Mieszanka jednym słowem...
Rozumiem Cie, oddalilam sie nieco od centrum i nie jest najgorzej. ale to ciagle jednak blisko srodmiescia. (i wydawalo mi sei, ze Ty piszesz z poludniowych czesci kraju - nie wie, czemu...) centrum mimo wszystko lubie. Za przejsciowsc, tymczasowosc, anonimowosc, mocny puls, ulotnosc, klimat ludzi pracy;) w porze lunchu... Prawdziwe centrum widac w niedziele rano, kiedy sa tylko mieszkancy-wlscieciele mieszkan, a najemcy sa w domach rodzinnych poza stolica albo na weekendach za miastem. tak samo jak prawdziwa warszawe widac w swieta.
teraz marzy mi sie domek posrod natury - z biegajacymi sarenkami i krolikami wokol...:)
Prześlij komentarz