Pusto jakoś w tym kraju jest. Spoglądam przez okno – czy samochód stoi, tam, gdzie go postawiłam wieczorem (wszak to centrum jest, więc nigdy nie wiadomo) – i jakoś dużo miejsc parkingowych widzę. Przerwy pomiędzy samochodami są tak duże, że spokojnie zmieściłyby się w tych szparach ze trzy skutery. A jedna riksza to na pewno.

Na ulicach też mało ludzi, nikt się nie przepycha, nikt nie trąbi i nikt się nie uśmiecha. Ja sie uśmiecham, ale mało kto uśmiech odwzajemnia. Korki też są jakieś luźniejsze – niby się stoi na wisłostradzie, ale jakoś kulturalnie i nikt raczej nie wjeżdża nagle z lewej strony. Cywilizacja jest mniej zatłoczona. A może to nie jest cywilizacja? Może taka Mapusa podczas piątkowego targu, kiedy wykorzystany jest każdy centymetr kwadratowy przestrzeni jest właśnie bardziej ergonomiczna i ucywilizowana niż np. taki bazarek pod Halą Mirowską, gdzie alejki są szerokie, a miejsca starcza dla pań ciągn ących za sobą wózeczki na kółkach i gdzie mieszczą się też rowerzyści, a pomiędzy nimi spacerują jeszcze strażniczki miejskie rzucające groźne spojrzenia babciom sprzedającym marynowane grzybki i bazie, których właśnie nazrywały gdzieś w krzaczorach nad Wisłą?

Skusiłam się na goańskie kiełbaski, przez które mam teraz w żołądku mam jakiegoś robaka. Ścisła dieta, gotowany ryż na wodzie, żadnych soków i napojów gazowanych. Będą mi badać wydzieliny, jeśli nie przejdzie za kilka dni.
Zapisałam się wczoraj do biblioteki. Wstyd sie przyznać, ale to moja pierwsza biblioteka od studenckich czasów buwowskich. Ostatnio czytałam tylko książki, które albo kupiłam, albo pożyczyłam, albo dostałam od mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych wydawnictw. Zapomniałam o istnieniu tak pożytecznej instytucji, jaką jest biblioteka publiczna. Wypożyczyłam "Malarza szyldów", R.K.Narayana, co doskonale podsumowało temat, wokół którego krąźą moje myśli. Bo "Malarz szyldów" to m.in. historia miłosna, której bohaterką jest urzędniczka zajmująca się uświadamianiem Hindusom, jak ważne dla ich przeludnionego kraju jest ograniczenie liczby urodzin i świadome macierzyństwo. Voila. Wzięłam jeszcze "Algebrę bezgranicznej sprawiedliwości" Arundhati Roy – to bardzo aletrglobalistyczna krytyka Zachodu dokonana przez indyjską dziennikarkę, oraz "Pokazać język" Guntera Grassa. Nie wiedziałam, że on też ma za sobą "etap indyjski". Właściwie to zrozumiałe przecież – każdy (pisarz i normalny człowiek też) – powinien przynajmniej raz pojechać do Indii. Dla zdrowia psychicznego.


No, tak, są to same indyjskie lektury. Nie mam przesytu, nie jestem Indiami zmęczona, już tęsknię i już szukam taniego biletu na lipiec. Zanjomy zapytał ostanio, czy Indie naprawdę mnie tak zafascynowały, czy ja po prostu przed czymś uciekam. Ta druga możliwość jest oczywiście jego zdaniem bardziej prawdopodobna, więc zapytał, przed czym uciekam. Na pewno przed kilkoma demonami z przeszłości. I przed przyszłością też, i przed prawdziwością i dorosłością i odpowiedzialnością i konsekwencją w działaniu. Tylko, że z tym kolegą to jest tak, że przyganiał kocioł garnkowi. Bo kolega jest kosmopolitą i travelersem za pracą. Urodził się w Mołdawi, mieszkał w Polsce, Belgii, w Rzymie, a teraz właśnie przenosi się do maleńkiego raju dla przedsiębiorców, królestwa, w którym nie płaci się podatków, w którym kobiety maja silną pozycję, mimo, że to kraj arabski. To Bahrain Kingdom. W Bahrainie mieliśmy międzylądowanie, ale wystarczył mi rzut oka na sprzedawców na lotnisku i miejscowch podróżujących, żeby mieć pewność, że mieszkają tu bardzo mili i ładni ludzie. Choć nie tak ładni jednak jak w Indiach.

Chłopak, który pracuje jako taksówkarz. Z poprzedniej pracy w banku musiał zrezygnować z powodu problemów z kręgosłupem – nie może stać dłużej niż 3 godziny.
Zabawnie i strasznie było wracać samolotem wypełnionym Polakami wracającymi z wycieczek na Goa. Byliśmy jedynymi podróżnymi, którzy mieli wykupione same bilety. Reszta wracała z pobytów zorganizowanych przez biuro podróży.
Ale brudno w tych Indiach, i śmierdzi wszędzie... Nie no, nie było tak znowu źle, hotel był czterogwiazdkowy, z jedzeniem - takim sobie. Ale za to basen był. Jedna pani z oburzeniem wspominała, jak kelner przyszedł do jej stolika z zamówioną herbatą i z kieszeni spodni wyjął łyżeczkę i zamieszał nią w jej szklance:
Kompletny brak poszanowania zasad higieny! Jak to – sam bilet?! I jak to pani zrobiła?! Tak sama? A skąd pani wiedziała, gdzie jest hotel? Och mój Boże, i nie bała się pani? Przecież oni tu się patrzą na człowieka jak na małpę jakąś białą, zdjęcia sobie robią. Wcale się nie naśmiewam, ani nie wywyższam, bo doskonale rozumiem, że uczestnicy tych wycieczek byli z nieco innego pokolenia. Pokolenia wąsatych panów z brzuszkami i pań w szpilkach i z zaplecionymi w warkocze, ufarbowanymi na bardzo jasny blond włosami. Pokolenia, które zachłysnęło się światem widzianym z perspektywy autokaru, pokoleniem, które dopiero niedawno zaczęło jeździć po świecie (
No Mareczku, to gdzie się spotkamy następnym razem? W Egipcie już byliśmy, to może teraz ta Kreta, co?) – wcześniej nie było im wolno, a w czasach ich młodości mogli jedynie wyjechać na wymianę studencką do Rumunii albo Bułgarii. Pokolenia
Nie no, teraz te brudasy będą tysiąc razy sprawdzały nam paszporty i bagaże, po co ja się pytam, przecież tu nie ma im co nawet wywieźć.
Back to reality. Ale i tak jest pięknie – świeci słońce, w ogrodzie zakwitły przebiśniegi, koleżanki z pracy cieszą się z kolorowych szalików, spódnic i herbat, literki same się w słowa układają.
Bananów też nie mogę jeść. Ani żadnych innych surowych owoców.