Znamy zwycięzców konkursu fotograficznego Travel Photographer of the Year 2009. W kategorii Homeland zwycięzcą jest, panie i panowie, obywatel Indii Poras Chaudhary!
Laureat jest fotoreporterem-samoukiem urodzonym w Kurukshetra – małej miejscowości w północnych Indiach. Zdjęcia zaczął robić zaledwie 4 lata temu, a już zdobył kilka ważnych międzynarodowcyh nagród fotograficznych.
Oto dwa z czterech nagrodzonych zdjęć:
Resztę jego tętniących kolorami i energetycznie wibrujących zdjęć możecie obejrzeć na stronie laureata: www.poraschaudhary.com
PS W Nowy Roku życzę wszystkim tu zaglądającym nie tylko wielu udanych kadrów, ale też dobrze dobranych słów, a czasem milczenia. I poczucia, że jest OK. Że jest miłość i ciepło i ktoś, komu można opowiadać swoje sny, nie narażając się przy tym na śmieszność, albo na zbyt szybką zmianę tematu. No, takie proste życzenia: niech będzie OK.
wtorek, 29 grudnia 2009
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Weekend in Bombay
Prezent gwiazdkowy. Weekend in Bombay.
Rytmiczne pulsowanie największego indyjskiego miasta towarzyszyło nam w samochodzie podczas wypraw na mazowieckie pola. Płyta nr 1: Saturday. Sobota kipi energią, jeszcze to i to, i Colaba i pociąg podmiejski i już jest wieczór i modny klub i noc pachnie Armanim a nie kadzidełkami i kwiatami.
Płyta nr 2: Sunday. Spokojnie, to jeszcze ranek. Senny początek dnia i kawa z kardamonem na. Kardamon zbawienie działa na ból głowy i delikatnie orzeźwia. Miarowe stukanie w table w Monsoon Malabar w wykonaniu Bombay Dub Orchestra brzmi jak krople deszczu uderzające o przednią szybę samochodu. Taki dzień zaczyna się o 15, mamy na wszystko czas, jeszcze zdążymy odpisać na zaległe e-maile, zrzucić zdjęcia do komputera, pójść na spacer, nastawić pranie, poleżeć z książką. I już jest ciemno, już znowu jest noc, ale jak bardzo inna od tej poprzedniej.
Na składance Weekend in Bombay. jest wersja bardziej elektroniczna, niż ta powyżej. Płyta bardzo przyjemna, z nienajgorzej dobranymi utworami, co jest miłą odmianą w morzu różnych muzycznych składanek w stylu "Lazy Hours". Choć nie brakuje na tej płycie też smętnych bollywoodzkich podkładów, rzewnych zawodzeń kobiecych, zranionych głosów i tęsknych brzmień cymbałek, które wrzucam do folderu nazwanego NUDA. Tak, jak 8-letni chłopcy, którzy do takiego własnie wzgardzonego folderu wrzucali w tegoroczną noc wigilijną wszystkie inne prezenty, które nie były PSP.
czwartek, 10 grudnia 2009
My dad went holy/Mój tata został świętym
Zapytałam kilka dni temu znajomego z Kalkuty ot tak, co słychać. A on mi na to, że w sumie to nic specjalnego, poza tym, że mój tata właśnie został świętym. Więc odpisałam mu, że moja mama też właśnie została świętą.
Bo z pewnością została. 3 miesiące temu. Na zawsze chyba zapamiętam datę pogrzebu złożoną z samych dziewiątek. To, co w związku z tym czułam i czuję nadal jest nie do opisania, a przynajmniej nie tu. A na pewno jeszcze nie teraz. Nie umiem, choć chcę. Przymierzam się do napisania tu o mamie, ale za każdym razem poddaję się. Po co i tak smutnym ludziom przekazywać ten mój wielki smutek. To nie do blogowania temat. Ani do rozmów codziennych. Proste pytanie "co u ciebie?" stało się ostatnimi czasy kłopotliwe. Bo u mnie tylko jedno, a o śmierci ciężko mówić, także dlatego, że temat ten wywołuje u większości ludzi kolejno zakłopotanie, zmieszanie, próbę współczucia i zmianę tematu. Kiedy jeden znajomy chłopak z Bodhgai dowiedział się, co się stało, co kilka dni dzwonił, pytając "Aga, how do you feel? How is your dad? Can I do something for you? My mum sends you love." Inaczej, niż tu. Najwięcej zrozumienia dostałam od tych, którzy już stracili kogoś bliskiego. Sama kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy śmierć. Listopadowe święta były zwykle ponure, że najchętniej wyjeżdżałabym. Lubiłam tylko zapach lampek i widok łuny unoszącej się nad cmentarzem. Ale nie miałam z kim na tym cmentarzu rozmawiać. Teraz jest inaczej. Z drugiej strony trudno się przecież dziwić ludziom, których mechanizmy psychiczne obronne są chyba tak skonstruowane, że raczej unikać będą prawdziwego smutku. I nie można ich winić za to, że wolą cieszyć się życiem.
Temat śmierci tak nie nadaje się do blogowania, jak chyba nie do e-maila nadaje się historia śmierci taty tego znajomego z Kalkuty. Taty, który został świętym. Poszedł w góry, żeby tam umrzeć. Kiedyś był to zwyczaj często praktykowany w Indiach. Dziś spaść z góry w przepaść idą tylko ci, którzy z różnych względów nie chcą, by rodzina spalila ich ciało. Ojciec mojego znajomego nie chciał i zakomunikował to synowi. Bardzo mnie poruszyła ta historia, ale nurtuje mnie. Jest to też bardzo krótka historia, bo znajomy pisze, że na razie nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Later. Jakaś absurdalna metafizyka tego zwyczaju bardzo działa na moją wyobraźnię. Zastanawiam się, kiedy starszy człowiek czuje, albo wręcz wie, że to już? Że właśnie powinien się ubrać, wyjść i iść? (Moja mama nic nie wiedziała. A na pewno my nie wiedzieliśmy. I jeszcze miała tyle zrobić: pogratulować wnuczce dostania się na pedagogikę i poznać kolejne wnuki, usiąść w nowym fotelu, nakrzyczeć na ojca, że znowu usnął przed telewizorem, pojechać na wczasy nad morze, uszyć mi sukienkę). Podobno jakieś plemiona Ameryki Łacińskiej praktykują i dziś takie umieranie. A może są to Inuici? Eskimosi, którzy umierają na lodowej pustyni. Ale góry? Czy to jest forma samobójstwa? Nie jest to eutanazja, bo nie ma w tym udziału drugiego człowieka. Wszak przyśpiesza się koniec, spadając ze skały. Taki podróżnik wie dobrze, że kamień łatwo może odłamać się pod stopą. Wszak idzie świadomie ku końcowi, poddając się bezwiednie temu, co może się w drodze wydarzyć. I dlaczego?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.*
A przecież to ludzka sprawa – ta śmierć. Zdarzy się każdemu, tak jak zdarzyła się i tu, na blogu, kilka postów wcześniej, kiedy pisałam o śmierci wujka (starszego brata mamy), i potem, w lipcu, kiedy musiałam wrócić wcześniej z wakacji, żeby ostatni raz ucałować babcię (mamę mojej mamy). Więc powinnam się oswoić. Głupio to brzmi w tym kontekście - oswoić. Jakby chodziło o zdziczałego psa, który nieufny pałęta się po lesie, bo ktoś go tam przywiązał sznurkiem do drzewa, który on odgryzł, albo o fokę, którą gdzieś na Helu złapali pracownicy Fokarium, żeby rozmnożyć, a potem wypuścić na wolność ją i jej dzieci.
Więc nie umiem o tym napisać. Mogę powiedzieć tylko, że w pełni rozumiem już znaczenie słowa 'nieodwracalne'. I nie będę też mówić, że mama była najcudowniejsza z tymi swoimi słabościami i chorym sercem. I że nasze serca wprost krwawią z bólu i tęsknoty za nią i łzy nam lecą z oczu, kiedy myślimy o zbliżających się świętach. Bo przecież nie powiem tu też, że spora część rozmów rodzinnych krąży teraz wokół tego, w jaki sposób i w jakich okolicznościach mama właśnie nam się śniła i co chciała przez to powiedzieć, albo co akurat mówiła całkiem wprost. To są piękne sny. Mama mówi do nas ciągle – koniecznie np. radzi zrobić badanie krwi, odradza przeprowadzkę, pokazuje, do której szafki schowała taką blaszaną puszkę z etykietą "HERBATA INDYJSKA", której szukaliśmy kilka dni. Taką mamy komunikację. Jest taki młody człowiek, dziennikarz, który określa się jako "katol z betoniarki" (sam tak na swoim blogu napisał), nazywa się Szymon Hołownia. Nie zgadzam się ze wszystkim, co pisze, bo to jednak - jak napisałam – młody człowiek. Ale w książce, którą właśnie połknęłam i wracam do niej ciągle pt. "Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" twierdzi, że trzeba dać zmarłym pójść w swoją stronę, którąkolwiek bądź, nie trzymać ich przy sobie, nie prosić o radę, nie zadawać pytań, licząc, że odpowiedzą nam np. we śnie. Nie pytamy, ale otrzymujemy odpowiedzi. Niektórzy uważają, że te sny to tylko projekcja naszych myśli wymieszanych ze wspomnieniami. Może i tak. Ale ja wiem, że mama dalej ma na nas oko, dowodzi i dzielnie zarządza rodziną – tylko że z naszych snów. Dzięki, mamo.
I jeszcze zacytuję fragment wiersza Margaret Atwood z tomu NAMIOT.
Wiersz ma tytuł "Przywróćcie Mamę: Inwokacja"
Przywróćcie Mamę,
piekącą chleb Mamę,
w wykrochmalonym fartuszku w kratkę,
takim, jak fartuszki, które szyliśmy dla niej
na zajęciach praktycznych
i wręczaliśmy jej jako niespodziankę
na Dzień Matki
Mamę, która nie miała pracy
bo i po co miałaby mieć (...)
która uśmiechała się słabym uśmiechem roboczego wołu na uwięzi,
gdy przemykaliśmy koło niej,
przepełnieni pewnością i pogardą,
i silnym postanowieniem, by nigdy nie być jak ona.
(...)
Brak nam Ciebie, Mamo,
chociaż besztano cię z niezłym zyskiem w czasopismach i książkach
za kompletne psucie swoich dzieci
– czyli nas –
nie dość mocnym ich kochaniem,
kochaniem ich zbyt bardzo,
zbyt silnym domaganiem się, by cię kochały,
jakąś dysfunkcją w kochaniu
* Cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej "Nic dwa razy się nie zdarza"
Fot. Kwiaty w ogrodzie Ś.P. dziadka mojego chłopaka.
Bo z pewnością została. 3 miesiące temu. Na zawsze chyba zapamiętam datę pogrzebu złożoną z samych dziewiątek. To, co w związku z tym czułam i czuję nadal jest nie do opisania, a przynajmniej nie tu. A na pewno jeszcze nie teraz. Nie umiem, choć chcę. Przymierzam się do napisania tu o mamie, ale za każdym razem poddaję się. Po co i tak smutnym ludziom przekazywać ten mój wielki smutek. To nie do blogowania temat. Ani do rozmów codziennych. Proste pytanie "co u ciebie?" stało się ostatnimi czasy kłopotliwe. Bo u mnie tylko jedno, a o śmierci ciężko mówić, także dlatego, że temat ten wywołuje u większości ludzi kolejno zakłopotanie, zmieszanie, próbę współczucia i zmianę tematu. Kiedy jeden znajomy chłopak z Bodhgai dowiedział się, co się stało, co kilka dni dzwonił, pytając "Aga, how do you feel? How is your dad? Can I do something for you? My mum sends you love." Inaczej, niż tu. Najwięcej zrozumienia dostałam od tych, którzy już stracili kogoś bliskiego. Sama kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy śmierć. Listopadowe święta były zwykle ponure, że najchętniej wyjeżdżałabym. Lubiłam tylko zapach lampek i widok łuny unoszącej się nad cmentarzem. Ale nie miałam z kim na tym cmentarzu rozmawiać. Teraz jest inaczej. Z drugiej strony trudno się przecież dziwić ludziom, których mechanizmy psychiczne obronne są chyba tak skonstruowane, że raczej unikać będą prawdziwego smutku. I nie można ich winić za to, że wolą cieszyć się życiem.
Temat śmierci tak nie nadaje się do blogowania, jak chyba nie do e-maila nadaje się historia śmierci taty tego znajomego z Kalkuty. Taty, który został świętym. Poszedł w góry, żeby tam umrzeć. Kiedyś był to zwyczaj często praktykowany w Indiach. Dziś spaść z góry w przepaść idą tylko ci, którzy z różnych względów nie chcą, by rodzina spalila ich ciało. Ojciec mojego znajomego nie chciał i zakomunikował to synowi. Bardzo mnie poruszyła ta historia, ale nurtuje mnie. Jest to też bardzo krótka historia, bo znajomy pisze, że na razie nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Later. Jakaś absurdalna metafizyka tego zwyczaju bardzo działa na moją wyobraźnię. Zastanawiam się, kiedy starszy człowiek czuje, albo wręcz wie, że to już? Że właśnie powinien się ubrać, wyjść i iść? (Moja mama nic nie wiedziała. A na pewno my nie wiedzieliśmy. I jeszcze miała tyle zrobić: pogratulować wnuczce dostania się na pedagogikę i poznać kolejne wnuki, usiąść w nowym fotelu, nakrzyczeć na ojca, że znowu usnął przed telewizorem, pojechać na wczasy nad morze, uszyć mi sukienkę). Podobno jakieś plemiona Ameryki Łacińskiej praktykują i dziś takie umieranie. A może są to Inuici? Eskimosi, którzy umierają na lodowej pustyni. Ale góry? Czy to jest forma samobójstwa? Nie jest to eutanazja, bo nie ma w tym udziału drugiego człowieka. Wszak przyśpiesza się koniec, spadając ze skały. Taki podróżnik wie dobrze, że kamień łatwo może odłamać się pod stopą. Wszak idzie świadomie ku końcowi, poddając się bezwiednie temu, co może się w drodze wydarzyć. I dlaczego?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.*
A przecież to ludzka sprawa – ta śmierć. Zdarzy się każdemu, tak jak zdarzyła się i tu, na blogu, kilka postów wcześniej, kiedy pisałam o śmierci wujka (starszego brata mamy), i potem, w lipcu, kiedy musiałam wrócić wcześniej z wakacji, żeby ostatni raz ucałować babcię (mamę mojej mamy). Więc powinnam się oswoić. Głupio to brzmi w tym kontekście - oswoić. Jakby chodziło o zdziczałego psa, który nieufny pałęta się po lesie, bo ktoś go tam przywiązał sznurkiem do drzewa, który on odgryzł, albo o fokę, którą gdzieś na Helu złapali pracownicy Fokarium, żeby rozmnożyć, a potem wypuścić na wolność ją i jej dzieci.
Więc nie umiem o tym napisać. Mogę powiedzieć tylko, że w pełni rozumiem już znaczenie słowa 'nieodwracalne'. I nie będę też mówić, że mama była najcudowniejsza z tymi swoimi słabościami i chorym sercem. I że nasze serca wprost krwawią z bólu i tęsknoty za nią i łzy nam lecą z oczu, kiedy myślimy o zbliżających się świętach. Bo przecież nie powiem tu też, że spora część rozmów rodzinnych krąży teraz wokół tego, w jaki sposób i w jakich okolicznościach mama właśnie nam się śniła i co chciała przez to powiedzieć, albo co akurat mówiła całkiem wprost. To są piękne sny. Mama mówi do nas ciągle – koniecznie np. radzi zrobić badanie krwi, odradza przeprowadzkę, pokazuje, do której szafki schowała taką blaszaną puszkę z etykietą "HERBATA INDYJSKA", której szukaliśmy kilka dni. Taką mamy komunikację. Jest taki młody człowiek, dziennikarz, który określa się jako "katol z betoniarki" (sam tak na swoim blogu napisał), nazywa się Szymon Hołownia. Nie zgadzam się ze wszystkim, co pisze, bo to jednak - jak napisałam – młody człowiek. Ale w książce, którą właśnie połknęłam i wracam do niej ciągle pt. "Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" twierdzi, że trzeba dać zmarłym pójść w swoją stronę, którąkolwiek bądź, nie trzymać ich przy sobie, nie prosić o radę, nie zadawać pytań, licząc, że odpowiedzą nam np. we śnie. Nie pytamy, ale otrzymujemy odpowiedzi. Niektórzy uważają, że te sny to tylko projekcja naszych myśli wymieszanych ze wspomnieniami. Może i tak. Ale ja wiem, że mama dalej ma na nas oko, dowodzi i dzielnie zarządza rodziną – tylko że z naszych snów. Dzięki, mamo.
I jeszcze zacytuję fragment wiersza Margaret Atwood z tomu NAMIOT.
Wiersz ma tytuł "Przywróćcie Mamę: Inwokacja"
Przywróćcie Mamę,
piekącą chleb Mamę,
w wykrochmalonym fartuszku w kratkę,
takim, jak fartuszki, które szyliśmy dla niej
na zajęciach praktycznych
i wręczaliśmy jej jako niespodziankę
na Dzień Matki
Mamę, która nie miała pracy
bo i po co miałaby mieć (...)
która uśmiechała się słabym uśmiechem roboczego wołu na uwięzi,
gdy przemykaliśmy koło niej,
przepełnieni pewnością i pogardą,
i silnym postanowieniem, by nigdy nie być jak ona.
(...)
Brak nam Ciebie, Mamo,
chociaż besztano cię z niezłym zyskiem w czasopismach i książkach
za kompletne psucie swoich dzieci
– czyli nas –
nie dość mocnym ich kochaniem,
kochaniem ich zbyt bardzo,
zbyt silnym domaganiem się, by cię kochały,
jakąś dysfunkcją w kochaniu
* Cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej "Nic dwa razy się nie zdarza"
Fot. Kwiaty w ogrodzie Ś.P. dziadka mojego chłopaka.
sobota, 21 listopada 2009
My pictures in this book/ Ładne zdjęcia w książce "Nie tylko Bollywood"
Jest już książka, w której są też moje zdjęcia z Indii! Wydało ją 19 listopada wydawnictwo, które się nie opłaca, czyli Ha!Art. Tom ukazał się w cyklu Linia Filmowa.
Co prawda czekam na egzemplarz autorski, który jeszcze do mnie z Krakowa nie dotarł, a w stolicy książki nie ma ani w Empikach, ani w Trafficu, ale będzie od środy. Niecierpliwi mogą ją już zamówić (za 40 zł) w sklepie internetowym Ha!Artu.
Cieszę się i polecam.
Bombaj, miasto przemysłu bollywoodzkiego i slumsów
Co prawda czekam na egzemplarz autorski, który jeszcze do mnie z Krakowa nie dotarł, a w stolicy książki nie ma ani w Empikach, ani w Trafficu, ale będzie od środy. Niecierpliwi mogą ją już zamówić (za 40 zł) w sklepie internetowym Ha!Artu.
Cieszę się i polecam.
Bombaj, miasto przemysłu bollywoodzkiego i slumsów
poniedziałek, 16 listopada 2009
Don't go to India if you don't like people/Kto nie lubi ludzi, niech do Indii nie jedzie
Ten blog jest bez sensu.
Tak przynajmniej wynikałoby z początku tej książki.
Bo jej pierwsza strona zniechęca do tego, co robię na tym blogu od ponad roku: próbuję zrozumieć, usystematyzować, nadać strukturę, zanalizować, oswoić, przyłożyć do znanych kategorii postrzegania świata, zdefiniować według europejskich standardów, przełożyć na zrozumiały język ten cały, hipnotyzujący indysjki chaos.
Jean-Claude Carriere, autor wydanego właśnie Alfabetu zakochanego w Indiach odwodzi od tego pomysłu i ostrzega, że to wszystko jest po prostu niemożliwe.
A Kto nie lubi ludzi, niech nie jedzie do Indii. Nie można zwiedzać tej osobliwej republiki w bezpiecznym kokonie, w autobusie turystycznym, jadącym od zabytku do zabytku, z oczami zamkniętymi na kraj i ludzi. Byłoby to zamierzenie niepojęte, niewykonalne. Najważniejszym krajobrazem jest tutaj tłum. Uczestniczy we wszystkim. Pewnie dlatego bohaterów literatury indyjskiej od najdawniejszych czasów tak często pociągało wygnanie i samotność, wyrzeczenie, odejście.
Ta książka uruchamia we mnie uczucie, którego nie lubię, oj nie lubię, niestety od czasu do czasu muszę się z nim zmagać. Zawiść. Bo książka jest taka, jaką właśnie chciałabym napisać. Z moim – zdaniem niektórych ograniczającym – zamiłowaniem do szufladkowania konwencja alfabetu byłaby wprost genialna w swej prostocie. Uwielbiam tego typu publikacje, bo można je czytać wyrywkowo, nie gubiąc przy tym wątku. Jest to oczywiście pewne upraszczanie i zarazem spłaszczanie lektury, ale nie będziemy tu przecież dyskutować na temat wyższości literackich form krótkich nad długimi. Jean-Claude Carriere napisał książkę bliską memu sercu także dlatego, że jest Francuzem. A ten nieco ą-ę sposób myślenia nadal mi odpowiada.
Książkę o Indiach wydał ostatnio także Polak, Kret Jarosław, egiptolog i współpracownik National Geographic, bardziej jednak znany jako dziennikarz i ten pan od pogody z telewizji.
Jego sposób narracji trafia do mnie nieco mniej, choć jest bardzo sugestywny i plastyczny. Ale czerwone światło z napisem zawiść włącza się także i wtedy, kiedy o tej książce myślę. Taka jestem – marna kreatura. Może dlatego tak jest, że pan Kret był w Indiach mniej więcej w tym samym czasie co ja, bo spotkaliśmy się poczekalni warszawskiego Sanepidu na Żelaznej, kiedy przyszedł zaszczepić się przed wyjazdem. I proszę bardzo – półtora roku minęło i jest książka. A ja – co?! Nic. Tylko jakieś blogowanie. Co prawda dziś właśnie ukazała się druga już książka pod moją redakcją, ale z Indiami nie ma ona nic wspólnego, więc nie będę się chwaliła.
Pan Kret na pewno wiele przeżył, bo w Indiach będąc nie da się zachować obojętności, a maska musi w końcu z twarzy spaść. Czy spadła? Posłuchajcie:
I poczytać możecie tu.
Trochę więcej przeżył chyba jednak Jean-Claude Carriere (pisarz i scenarzysta, pisał m.in. scenariusze do filmów Luisa Bunuele'a, Milosa Formana, Andrzeja Wajdy, Louise Malle'a, Volkera Schlondorffa, Jean-Luc Godarda, Carlosa Saury), który zanim swój alfabet wydał, był w Indiach aż 30 razy! Szacunek, naprawdę.
W jego Alfabecie... Pod literą T mamy hasło Terapia. Czytamy:
Indie leczą z depresji. Wydaje mi się, że przekonałem się już o tym nie raz. Jest to rodzaj terapii, która nie ma nic wspólnego z lekarstwami, ani z żadnym magicznym guru, tylko z samą obecnością w Indiach. (...) A to z prostego powodu: Indie, spektakl, jakim są Indie, w tym czy w innym momencie zmusza nas do wyjścia poza siebie. Nie sposób, czy prawie nie sposób być tu zamkniętym, tkwić wciąż w kręgu własnych, egzotycznych problemów, niespełnionych pragnień, obsesji, niezrozumienia. Indie nas dręczą, prowokują, uwodzą, odpychają, zdumiewają, hipnotyzują, krótko mówiąc – robią tyle i tak dobrze, że w końcu zapominamy o sobie i wyrzucamy z sibie to, co dotyczy tylko nas.
Autor wspomina też spotkanie na lotnisku w Delhi z Jacqueline, żoną Marco, znajomego Jean-Claude'a, zmarłego reżysera. Kilka lat wcześniej, będąc u nich w domu, opowiadał im o swojej teorii dotyczącej terapeutycznego wpływu Indii na psychikę. Marco i Jacqueline uprzejmie słuchali, lecz kiwali głowami z niedowierzaniem. Spotkanie na lotnisku miało miejsce parę lat po śmierci Marco; Jacqueline ciągle pogrążona była w żałobie po mężu. Powiedziała mu wtedy: Widzisz, poszłam za twoją radą, to działa.
Potwierdzam: Indie to skuteczna terapia. Nie należy może do tanich, NFZ też jej nie refunduje, ale energia, którą daje, starcza na jakieś dwa lata – w sprzyjających okolicznościach. W bardziej skomplikowanych sytuacjach życiowych potrzeba pojechania tam znowu nadchodzi dużo szybciej. Biorąc pod uwagę moją obecną sytuację w tym roku, powinnam do Indii jeździć chyba co dwa miesiące. A jeśli na razie nie możecie pojechać, polecam obie książki.
Tak przynajmniej wynikałoby z początku tej książki.
Bo jej pierwsza strona zniechęca do tego, co robię na tym blogu od ponad roku: próbuję zrozumieć, usystematyzować, nadać strukturę, zanalizować, oswoić, przyłożyć do znanych kategorii postrzegania świata, zdefiniować według europejskich standardów, przełożyć na zrozumiały język ten cały, hipnotyzujący indysjki chaos.
Jean-Claude Carriere, autor wydanego właśnie Alfabetu zakochanego w Indiach odwodzi od tego pomysłu i ostrzega, że to wszystko jest po prostu niemożliwe.
A Kto nie lubi ludzi, niech nie jedzie do Indii. Nie można zwiedzać tej osobliwej republiki w bezpiecznym kokonie, w autobusie turystycznym, jadącym od zabytku do zabytku, z oczami zamkniętymi na kraj i ludzi. Byłoby to zamierzenie niepojęte, niewykonalne. Najważniejszym krajobrazem jest tutaj tłum. Uczestniczy we wszystkim. Pewnie dlatego bohaterów literatury indyjskiej od najdawniejszych czasów tak często pociągało wygnanie i samotność, wyrzeczenie, odejście.
Ta książka uruchamia we mnie uczucie, którego nie lubię, oj nie lubię, niestety od czasu do czasu muszę się z nim zmagać. Zawiść. Bo książka jest taka, jaką właśnie chciałabym napisać. Z moim – zdaniem niektórych ograniczającym – zamiłowaniem do szufladkowania konwencja alfabetu byłaby wprost genialna w swej prostocie. Uwielbiam tego typu publikacje, bo można je czytać wyrywkowo, nie gubiąc przy tym wątku. Jest to oczywiście pewne upraszczanie i zarazem spłaszczanie lektury, ale nie będziemy tu przecież dyskutować na temat wyższości literackich form krótkich nad długimi. Jean-Claude Carriere napisał książkę bliską memu sercu także dlatego, że jest Francuzem. A ten nieco ą-ę sposób myślenia nadal mi odpowiada.
Książkę o Indiach wydał ostatnio także Polak, Kret Jarosław, egiptolog i współpracownik National Geographic, bardziej jednak znany jako dziennikarz i ten pan od pogody z telewizji.
Jego sposób narracji trafia do mnie nieco mniej, choć jest bardzo sugestywny i plastyczny. Ale czerwone światło z napisem zawiść włącza się także i wtedy, kiedy o tej książce myślę. Taka jestem – marna kreatura. Może dlatego tak jest, że pan Kret był w Indiach mniej więcej w tym samym czasie co ja, bo spotkaliśmy się poczekalni warszawskiego Sanepidu na Żelaznej, kiedy przyszedł zaszczepić się przed wyjazdem. I proszę bardzo – półtora roku minęło i jest książka. A ja – co?! Nic. Tylko jakieś blogowanie. Co prawda dziś właśnie ukazała się druga już książka pod moją redakcją, ale z Indiami nie ma ona nic wspólnego, więc nie będę się chwaliła.
Pan Kret na pewno wiele przeżył, bo w Indiach będąc nie da się zachować obojętności, a maska musi w końcu z twarzy spaść. Czy spadła? Posłuchajcie:
I poczytać możecie tu.
Trochę więcej przeżył chyba jednak Jean-Claude Carriere (pisarz i scenarzysta, pisał m.in. scenariusze do filmów Luisa Bunuele'a, Milosa Formana, Andrzeja Wajdy, Louise Malle'a, Volkera Schlondorffa, Jean-Luc Godarda, Carlosa Saury), który zanim swój alfabet wydał, był w Indiach aż 30 razy! Szacunek, naprawdę.
W jego Alfabecie... Pod literą T mamy hasło Terapia. Czytamy:
Indie leczą z depresji. Wydaje mi się, że przekonałem się już o tym nie raz. Jest to rodzaj terapii, która nie ma nic wspólnego z lekarstwami, ani z żadnym magicznym guru, tylko z samą obecnością w Indiach. (...) A to z prostego powodu: Indie, spektakl, jakim są Indie, w tym czy w innym momencie zmusza nas do wyjścia poza siebie. Nie sposób, czy prawie nie sposób być tu zamkniętym, tkwić wciąż w kręgu własnych, egzotycznych problemów, niespełnionych pragnień, obsesji, niezrozumienia. Indie nas dręczą, prowokują, uwodzą, odpychają, zdumiewają, hipnotyzują, krótko mówiąc – robią tyle i tak dobrze, że w końcu zapominamy o sobie i wyrzucamy z sibie to, co dotyczy tylko nas.
Autor wspomina też spotkanie na lotnisku w Delhi z Jacqueline, żoną Marco, znajomego Jean-Claude'a, zmarłego reżysera. Kilka lat wcześniej, będąc u nich w domu, opowiadał im o swojej teorii dotyczącej terapeutycznego wpływu Indii na psychikę. Marco i Jacqueline uprzejmie słuchali, lecz kiwali głowami z niedowierzaniem. Spotkanie na lotnisku miało miejsce parę lat po śmierci Marco; Jacqueline ciągle pogrążona była w żałobie po mężu. Powiedziała mu wtedy: Widzisz, poszłam za twoją radą, to działa.
Potwierdzam: Indie to skuteczna terapia. Nie należy może do tanich, NFZ też jej nie refunduje, ale energia, którą daje, starcza na jakieś dwa lata – w sprzyjających okolicznościach. W bardziej skomplikowanych sytuacjach życiowych potrzeba pojechania tam znowu nadchodzi dużo szybciej. Biorąc pod uwagę moją obecną sytuację w tym roku, powinnam do Indii jeździć chyba co dwa miesiące. A jeśli na razie nie możecie pojechać, polecam obie książki.
poniedziałek, 9 listopada 2009
Let's work together/Filmy
Dziś pokaz filmu Bengalskie ścieżki Grotowskiego w Muzeum Etnograficznym o godz. 18.
Autorami filmu są Elżbieta Dziuk-Renik, fotogtrafka słynna z wielu wystaw ze zdjęciami z Indii, i Krzysztof Renik, dziennikarz, polonista, antropolog kultury, jego charakterystycznie donośny głos na pewno znacie z radia, bo jest korespondentem Polskiego Radia z New Delhi. Małżeństwo. Na marginesie dodam, że zawsze się wzruszam, kiedy słyszę, że para wspólnie coś tworzy. Lubię słuchać o ludziach, którzy mają podobne pasje, zainteresowania i potrafią dzięki nim i dla nich wznieść się ponad swoje indywidualne ambicje, zrealizować jakiś wspólny cel (czasem będący kompromisem), zamiast partykularnego celu własnego. To sztuka odłożenia na bok różnic międzyludzkich, ale też – albo przede wszystkim chyba – emocji i uczuć, by zrobić coś razem. Ale może na wyżyny wspólnej pracy twórczej potrafią się wznieść tylko ci, którzy wcale nie muszą niczego odkładać na bok, tylko po prostu mają podobny, naturalny całkiem przelot? No nie wiem. Wzruszam się po prostu chyba wtedy, bo tak nie mam, a chciałabym tak mieć. Ale wróćmy do planów, które można zrealizować solo.
Wspólna praca od małego, Gaya, Bihar
Jutro pokaz filmu Om Shanti Om po praskiej stronie w kinie NoveKino Praha. Pokaz odbędzie się w cyklu Oczami kobiet, w którym prezentowane są filmy reżyserowane przez kobiety. Om Shanti Om to dzieło Farah Khan, słynnej bollywoodzkiej reżyserki i choreografki. A ten film to podobno klasyka i pozycja obowiązkowa dla fanów produkcji bollywoodzkich. Nie zaliczam się do nich, ale wybiorę się na ten pokaz, bo chcę zobaczyć, co tym razem znaczy ta "kobieca" klamra spinająca wtorkowe pokazy w NovymKinie Praha.
Autorami filmu są Elżbieta Dziuk-Renik, fotogtrafka słynna z wielu wystaw ze zdjęciami z Indii, i Krzysztof Renik, dziennikarz, polonista, antropolog kultury, jego charakterystycznie donośny głos na pewno znacie z radia, bo jest korespondentem Polskiego Radia z New Delhi. Małżeństwo. Na marginesie dodam, że zawsze się wzruszam, kiedy słyszę, że para wspólnie coś tworzy. Lubię słuchać o ludziach, którzy mają podobne pasje, zainteresowania i potrafią dzięki nim i dla nich wznieść się ponad swoje indywidualne ambicje, zrealizować jakiś wspólny cel (czasem będący kompromisem), zamiast partykularnego celu własnego. To sztuka odłożenia na bok różnic międzyludzkich, ale też – albo przede wszystkim chyba – emocji i uczuć, by zrobić coś razem. Ale może na wyżyny wspólnej pracy twórczej potrafią się wznieść tylko ci, którzy wcale nie muszą niczego odkładać na bok, tylko po prostu mają podobny, naturalny całkiem przelot? No nie wiem. Wzruszam się po prostu chyba wtedy, bo tak nie mam, a chciałabym tak mieć. Ale wróćmy do planów, które można zrealizować solo.
Wspólna praca od małego, Gaya, Bihar
Jutro pokaz filmu Om Shanti Om po praskiej stronie w kinie NoveKino Praha. Pokaz odbędzie się w cyklu Oczami kobiet, w którym prezentowane są filmy reżyserowane przez kobiety. Om Shanti Om to dzieło Farah Khan, słynnej bollywoodzkiej reżyserki i choreografki. A ten film to podobno klasyka i pozycja obowiązkowa dla fanów produkcji bollywoodzkich. Nie zaliczam się do nich, ale wybiorę się na ten pokaz, bo chcę zobaczyć, co tym razem znaczy ta "kobieca" klamra spinająca wtorkowe pokazy w NovymKinie Praha.
czwartek, 5 listopada 2009
Street Food Mumbai/Smacznego
Jakiś czas temu w sercu Żoliborza, a dokładniej w dawnym D.H. Merkury, kupiłam prawdziwe indyjskie metalowe naczynia: śliczne, małe błyszczące miseczki (katoris) na ryż, sosy lub warzywa, tacki (thali) na smażone ziemniaki lub czapati, które ustawia się na wielkich paterach (thal). Wszystko od 4 do 6 zł za sztukę i Made in India. Zafascynowały mnie i przypomniały smaki i zapachy. Masala tea z kardamonem i mlekiem, czapati z gotowaną soczewicą, czarnuszka, intensywnie drażniąca woń kurkumy i szafranu, korzenny imbir i białe kawałki miękkiego, lekko słodkiego serka zatopione w sosie curry. I mleczny drink lassi. Wszystko to można kupić w Polsce w sklepach sieci Kuchnie Świata To dobrze i nie dobrze też. Bo produkty z tych sklepów do świeżych raczej nie należą i smakują inaczej, niż w Indiach. I przez dostępność tracą (dla mnie) posmak egzotyki. Co innego jedzenie w restauracjach – smakuje lepiej. Choć nie sądzę, żeby cieciorka podawana np. w Bollywood pochodziła z upraw indyjskich (raczej jest to odmiana europejska), to przyrządzają ją indyjscy kucharze (widziałam!), a podają ubrani w ładne uniformy hinduscy studenci polskich politechnik. I tylko strzelają w półmrok zadymionych sal tymi swoimi białkami w oczach.
No więc w rzadkim w ostatnich jesiennych czasach przypływie energii i dobrego humoru postanowiłam zająć się kuchnią. To nowe i niecodzienne dla mnie doświadczenie. Z reguły w kuchni króluje chłopak, który nie mając patriarchalnych korzeni nie przejawia przekornych, antykuchennych tendencji. Sztuka kulinarna jest mi więc obca, ale podobno też "jak chcę, to potrafię". Po obejrzeniu odcinka "Street Food" z Bombaju, chcę jeszcze bardziej. Smacznego.
Ale uważajcie, jeśli obejrzycie drugą część filmu. Zobaczycie to, co zobaczyła dziennikarka Divya Gopalan, która wybrała się do slumsów Dharavi, skąd – jak się okazało – pochodzi duża część przekąsek sprzedawanych na ulicach i w restauracjach Bombaju. O higienie w naszym, europejskim pojmowaniu nie ma co tu w ogóle wspominać, bo to pojęcie mocno względne dla mieszkańców Dharavi. Przemysł spożywczy w największych slumsach Azji kwitnie z trzech powodów: 1. taniość składników, 2. taniość dostaw do restauracji i 3. taniość siły roboczej. Doskonale powody te znają lokalni mafiozi. Tylko dzięki nim domowi producenci jedzenia z Dharavi mogą się dostać ze swoimi wyrobami do miasta.
No więc w rzadkim w ostatnich jesiennych czasach przypływie energii i dobrego humoru postanowiłam zająć się kuchnią. To nowe i niecodzienne dla mnie doświadczenie. Z reguły w kuchni króluje chłopak, który nie mając patriarchalnych korzeni nie przejawia przekornych, antykuchennych tendencji. Sztuka kulinarna jest mi więc obca, ale podobno też "jak chcę, to potrafię". Po obejrzeniu odcinka "Street Food" z Bombaju, chcę jeszcze bardziej. Smacznego.
Ale uważajcie, jeśli obejrzycie drugą część filmu. Zobaczycie to, co zobaczyła dziennikarka Divya Gopalan, która wybrała się do slumsów Dharavi, skąd – jak się okazało – pochodzi duża część przekąsek sprzedawanych na ulicach i w restauracjach Bombaju. O higienie w naszym, europejskim pojmowaniu nie ma co tu w ogóle wspominać, bo to pojęcie mocno względne dla mieszkańców Dharavi. Przemysł spożywczy w największych slumsach Azji kwitnie z trzech powodów: 1. taniość składników, 2. taniość dostaw do restauracji i 3. taniość siły roboczej. Doskonale powody te znają lokalni mafiozi. Tylko dzięki nim domowi producenci jedzenia z Dharavi mogą się dostać ze swoimi wyrobami do miasta.
piątek, 16 października 2009
JPII in India
Papamobil w wersji orientalnej. Fot. Arturo Mari (za www.dziennik.pl)
Mamy przecież właśnie 31 rocznicę wyboru JPII na papieża, więc powiem tu też coś w kontekście indyjskim. Polski papież był w Indiach dwa razy - w 1986 i 1999 roku. Podczas pierwszej pielgrzymki, która miała miejsce od 31 stycznia do 10 lutego 1986 roku, spotkał się m.in. z moją ulubioną Agnes, czyli z Matką Teresą.
Także wtedy wydarzyła się pewna historia. Przeczytałam o niej na www.mojeindie.com.pl: podczas jednego z występów artystycznych do Jana Pawła podbiegła hinduska tancerka i czerwoną farbą namalowała mu na czole trzecie oko Shiwy. Oko Shiwy to prawdziwie hinduski symbol, oznaczający wiedzę a nawet wszechwiedzę osoby je noszącej. Jego namalowanie na czole chrześcijańskiego przywódcy duchowego miało podkreślić jego boskość i zaznaczyć obecność boską - Boga lub Shivy. Chodziło o pokazanie, że hinduizm potrafi bratać się i współistnieć z innymi religiami.
Gest ten zaplanowano i wyreżyserowano. Wywołał on najpierw aprobatę, a potem konsternację zebranych hinduskich dostojników i chrześcijańskich kapłanów, kiedy tancerka w akcie rozpaczy i zakłopotania - tak to przynajmniej dla większości obserwujących wyglądało - podbiegła do papieża ponownie i starła z jego czoła trzecie oko. Ciekawe.
Can't wait this book/Nie tylko Bollywood
Czekam i czekam na tę książkę! "Nie tylko Bollywood" pod redakcją Grażyny Stachówny - znakomitej historyczki filmu i autorki książek z dziedziny filmoznawstwa (m.in "Roman Polański i jego filmy", "Roman Polański od A do Z") i świetnego tłumacza (to on tłumaczyl m.in. "Anię z Zielonego Wzgórza"), filologa i orientalisty Przemysława Piekarskiego.
Zapowiada się ekscytująco. Dla mnie - głównie z powodu obecności słówka "nie" w tytule. Książkę wkrótce wyda Korporacja Ha!Art. Na razie cytuję za wydawnictwem kilka tematów ze spisu treści (co prawda brak w nim kilku zagadnień, ale o tym jeszcze może napiszę kiedy indziej):
- Urszula Woźniakowska - Teatr Parsów, czyli skąd się wziął Bollywood
- Adriana Celińska - Jane Austen w stylu masala. Duma i uprzedzenie - od dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści do współczesnej indyjskiej komedii
- Tatiana Szurlej - "Trylogia żywiołów" Deepy Mehty, czyli wszystko to, czego nie chcemy wiedzieć o Indiach
- Patrycja Włodek - Mira Nair – upojona życiem
- Agnieszka Lewandowska - Kobieta jako odmieniec w filmach Aparny Sen
- Deimantas Valanciunas - Przedstawienie kobiety idealnej w popularnym kinie indyjskim
- Karolina Kosińska - Radha nie jest na sprzedaż! Kobieta i wywrotowość w Mother India Mehbooba Khana
- Jadwiga Majdanik - Kobieca seksualność w komercyjnym kinie hindi
- Jarosław Pietrzak - Mężczyzna, kobieta i Bollywood. Struktura męskiej dominacji i jej subwersje we współczesnym popularnym kinie hindi
- Marta Raczek - Parampara jako źródło cierpień? Małżeństwa aranżowane i problem zdrady w kinie induskim na przełomie XX i XXI wieku
- Joanna Aleksandrowicz - Chłopak znad Gangesu i zimny drań. Podwójne życie Dona
- Andrzej Kołodyński - Zwycięstwo Arkadii. Filmowe echa konfliktu indyjsko-pakistańskiego
- Piotr Kuśmierczyk - Indyjskie Fale Dunaju. Opowieść o dobrze znanej melodii
- Małgorzata Straszewska - Przemoc, nacjonalizm, tańce i wzruszenia: Kollywood – tamilski przemysł filmowy
- Joanna Nadolna - Od herbaciarza do milionera - Slumdog. Milioner z ulicy
- Martyna Olszowska - Wszyscy kochają Bollywood, Bollywood kocha wszystkich. Zmiany w ideologii, stylu i produkcji filmów hinduskich w XXI wieku
- Dagmara Bożałek - Bollymania - polscy fani filmów hollywoodzkich
Zapowiada się ekscytująco. Dla mnie - głównie z powodu obecności słówka "nie" w tytule. Książkę wkrótce wyda Korporacja Ha!Art. Na razie cytuję za wydawnictwem kilka tematów ze spisu treści (co prawda brak w nim kilku zagadnień, ale o tym jeszcze może napiszę kiedy indziej):
- Urszula Woźniakowska - Teatr Parsów, czyli skąd się wziął Bollywood
- Adriana Celińska - Jane Austen w stylu masala. Duma i uprzedzenie - od dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści do współczesnej indyjskiej komedii
- Tatiana Szurlej - "Trylogia żywiołów" Deepy Mehty, czyli wszystko to, czego nie chcemy wiedzieć o Indiach
- Patrycja Włodek - Mira Nair – upojona życiem
- Agnieszka Lewandowska - Kobieta jako odmieniec w filmach Aparny Sen
- Deimantas Valanciunas - Przedstawienie kobiety idealnej w popularnym kinie indyjskim
- Karolina Kosińska - Radha nie jest na sprzedaż! Kobieta i wywrotowość w Mother India Mehbooba Khana
- Jadwiga Majdanik - Kobieca seksualność w komercyjnym kinie hindi
- Jarosław Pietrzak - Mężczyzna, kobieta i Bollywood. Struktura męskiej dominacji i jej subwersje we współczesnym popularnym kinie hindi
- Marta Raczek - Parampara jako źródło cierpień? Małżeństwa aranżowane i problem zdrady w kinie induskim na przełomie XX i XXI wieku
- Joanna Aleksandrowicz - Chłopak znad Gangesu i zimny drań. Podwójne życie Dona
- Andrzej Kołodyński - Zwycięstwo Arkadii. Filmowe echa konfliktu indyjsko-pakistańskiego
- Piotr Kuśmierczyk - Indyjskie Fale Dunaju. Opowieść o dobrze znanej melodii
- Małgorzata Straszewska - Przemoc, nacjonalizm, tańce i wzruszenia: Kollywood – tamilski przemysł filmowy
- Joanna Nadolna - Od herbaciarza do milionera - Slumdog. Milioner z ulicy
- Martyna Olszowska - Wszyscy kochają Bollywood, Bollywood kocha wszystkich. Zmiany w ideologii, stylu i produkcji filmów hinduskich w XXI wieku
- Dagmara Bożałek - Bollymania - polscy fani filmów hollywoodzkich
sobota, 10 października 2009
Smile
No nie lubię tu pokazywać swoich zdjęć za bardzo, także dlatego, żeby blog ten nie zbliżył się niebezpiecznie do dziennika z podróży. Nie uważam wcale jednak, by było w takiej formie cokolwiek złego, przeciwnie - to wspaniały sposób na zapis wrażeń i podzielenie się nimi. Ale pozwolę sobie tu wrzucić kilka zdjęć z kluczem. W ramach osobistej akcji: Obrazy zamiast słów. W ramach przekory.
Dziewczyny z fundacji z dzielnicy czerwonych latarni w Kalkucie
Sroga mama Yadav, tym w razem cała w skowronkach
Panowie strażnicy pilnujący tylnej bramy Taj Mahal
Wielbłąd o imieniu Lala. Spędziałam z nim i na nim 3 dni. Niezwykłe, niezapomniane.
Dziewczyny z fundacji z dzielnicy czerwonych latarni w Kalkucie
Sroga mama Yadav, tym w razem cała w skowronkach
Panowie strażnicy pilnujący tylnej bramy Taj Mahal
Wielbłąd o imieniu Lala. Spędziałam z nim i na nim 3 dni. Niezwykłe, niezapomniane.
czwartek, 27 sierpnia 2009
Zakłamanie gejów indyjskich/Indian hypocrisy in "Yours emotionally"
Ten film był wielokrotnie w Polsce pokazywany na festiwalach filmów queer i o prawach człowieka. Yours emotionally powstał w 2006 roku. Przy produkcji pracowało około 100 wolontariuszy związanych z różnymi indyjskimi organizacjami LGBT. Sceny kręcono w liczącym 40 tys. mieszkańców mieście Rajpipla w stanie Gujarat. Może to jakaś ostoja homoseksualistów indyjskich, a może nie, w każdym razie miejscowi specjalnie nie dziwili się, że na ulicach ich miasta filmowcy kręcą sceny co najmniej dwuznaczne. Podobno w Indiach panuje przyzwolenie na mężów, którzy sypiają z innymi mężczyznami, ale już takiego przyzwolenia nie ma raczej na zdradzające z kobietami żony. Z mężczyzną sypiał jeden ze starszych bohaterów filmu będący już dobrze po pięćdziesiątce wąsacz o kobieco dla nas brzmiącym imieniu Anna. Mężczyzna wiąże się jednak ze swoim kochankiem Murthym dopiero po śmierci żony. Razem otwierają hotel i żyją już na luzie, a może i nawet są zblazowani.
Czasem nie jest łatwo żyć w zgodzie ze sobą, ale udaje się to drugiemu z partnerów. Murthy czekał kilkadziesiąt lat na Annę. Musiał wyjechać do Anglii, żeby uniknąć małżeństwa.
Wygłaszane przez nich mądrości życiowe obserwujemy oczami dwóch przyjaciół. Ravi i Paul lądują na gejowskim party w małym indyjskim miasteczku Shimoga zaproszeni przez kumpla Ravi'ego z Bombaju. A ten Ravi to taki chłopak-marzyciel, niebieski ptak, który zakochuje się od pierwszego wejrzenia w Manim - ciemnowłosym przystojniaku z miejscowej kasty robotników. Sprawy komplikują się jak w prawdziwym romansie, kiedy Mani zostaje zmuszany do zalegalizowania związku z kobietą. Śmiałe sceny erotyczne przeplatają się z onirycznymi zdjęciami i dialogami obnażającymi stereotypowość i indyjską hipokryzję.
Reżyser filmu, Sridhar Rangayan,
twierdzi, że to film przede wszystkim o uczuciach:
Yours Emotionally is as much about love and passion as about cultural contrasts and gay identity as perceived from different angles. Though these elements are to form the backdrop, they actually thrust themselves to the forefront, entangling the five principal characters in its emotional web.
Rangayan ma na swoim koncie inne filmy z kręgu gender/queer. Jeden z nich to mocny w wymowie i ciągle zakazany przez indyjskie Centralne Biuro Certyfikacji Filmowej (od 2003 roku!) obraz. Więcej o nim napiszę następnym razem. Tymczasem Yours Emotionally, voila!
Fot.: (2) www.yoursemotionally.com łść
Jesus + Krishna
wtorek, 4 sierpnia 2009
Masala in Warsaw/Masala w Warszawie
____________________OFERTA SPECJALNA__________________
Nie działa już na ciebie Prozac, szoping w Tarasach ani dżin z tonikiem co wieczór (albo cztery)? Wciąż czujesz pustkę i znudzenie? Twoje życie nie ma sensu? Masz wiecznego doła bez powodu?
______________TA OFERTA JEST DLA CIEBIE!!!_______________
VEC poszukuje wypalonych bankowców, marketingowców, copywriterów, PR-owców i innych sług Babilonu, żeby pomogli nam rozkręcić naszą szkołę AKA zbawić świat. Szukamy wolontariuszy na stanowiska nauczycieli angielskiego, sportu, ogrodników i pracowników medycznych. Musisz być sprawny fizycznie - nasza wieś leży 7 godzin piechotą po Himalajach od najbliższego autobusu. Musisz mówić po angielsku, a dzieci nauczą cię nepalskiego albo języka Szerpa. Musisz mieć otwartą głowę i być elastyczny. Musisz mieć co najmniej miesiąc wolnego, który nam poświęcisz. Musisz mieć kasę, żeby dotrzeć do Nepalu, bo nie stać nas na to, żeby postawić ci bilet. W zamian będziesz mieć co opowiadać znajomym, super foty do wklejenia na Facebooku i poczucie, że wreszcie zrobiłeś coś sensownego.
Żeby dowiedzieć się więcej, przyjdź w czwartek, 6 sierpnia do Powiększenia. Tam możesz dowiedzieć się więcej o Nepalu, naszej szkole, dzieciakach, i opcjach wolontariatu. Zagadaj Agnieszkę - wysoką blondynkę, która będzie sączyła białe wino przy barze. To nasz człowiek. Wszystko ci powie.
Możesz też wysłać nam maila na vecvolunteers@gmail.com a my odpowiemy na twoje pytania.
Ofertę zacytowałam za jedną z moich ulubionych stołówek mentalnych: www.barmleczny.com/smaki-na-miescie
Acha, zagrają: Masala Sound System i Burn Reynolds.
Nie działa już na ciebie Prozac, szoping w Tarasach ani dżin z tonikiem co wieczór (albo cztery)? Wciąż czujesz pustkę i znudzenie? Twoje życie nie ma sensu? Masz wiecznego doła bez powodu?
______________TA OFERTA JEST DLA CIEBIE!!!_______________
VEC poszukuje wypalonych bankowców, marketingowców, copywriterów, PR-owców i innych sług Babilonu, żeby pomogli nam rozkręcić naszą szkołę AKA zbawić świat. Szukamy wolontariuszy na stanowiska nauczycieli angielskiego, sportu, ogrodników i pracowników medycznych. Musisz być sprawny fizycznie - nasza wieś leży 7 godzin piechotą po Himalajach od najbliższego autobusu. Musisz mówić po angielsku, a dzieci nauczą cię nepalskiego albo języka Szerpa. Musisz mieć otwartą głowę i być elastyczny. Musisz mieć co najmniej miesiąc wolnego, który nam poświęcisz. Musisz mieć kasę, żeby dotrzeć do Nepalu, bo nie stać nas na to, żeby postawić ci bilet. W zamian będziesz mieć co opowiadać znajomym, super foty do wklejenia na Facebooku i poczucie, że wreszcie zrobiłeś coś sensownego.
Żeby dowiedzieć się więcej, przyjdź w czwartek, 6 sierpnia do Powiększenia. Tam możesz dowiedzieć się więcej o Nepalu, naszej szkole, dzieciakach, i opcjach wolontariatu. Zagadaj Agnieszkę - wysoką blondynkę, która będzie sączyła białe wino przy barze. To nasz człowiek. Wszystko ci powie.
Możesz też wysłać nam maila na vecvolunteers@gmail.com a my odpowiemy na twoje pytania.
Ofertę zacytowałam za jedną z moich ulubionych stołówek mentalnych: www.barmleczny.com/smaki-na-miescie
Acha, zagrają: Masala Sound System i Burn Reynolds.
środa, 22 lipca 2009
Sudeep Sen in Polish mag/Indie w Ricie
RitaBaum? Nie mamy czegoś takiego... Na Nowym Świecie były dwa, w Arkadii - 6. Aa, nie, u nas też było coś takiego! Jeden egzemplarz. Sprzedał się.
Taką dystrybucję ma w stolicy to zacne pismo artystyczne z mojego ulubionego miasta Wrocławia. RitaBaum. Chciałam je kupić w Złotych, żeby wam tu zacytować co nieco. Przypomniało mi się, że kiedyś ten numer przeglądałam, ale chwilowo o nim zapomniałam. A przytoczyć tu chciałam zwłaszcza jeden z wierszy indyjskiego 45-letniego poety Sudeepa Sena, z którym też wywiad Rita w tym numerze proponuje. Sen, prócz tego, że jest znakomitym poetą, został w 2006 roku wydawcą jedynego chyba w Indiach artizne'u zatytułowanego Atlas. Dodajmy, że jest to artzine międzynarodowy. W brytyjsko-indyjskim magazynie znajdziemy mieszankę starej i nowej poezji, ale też wywiady z filmowcami, fotografami i artystami współczesnymi.
Przystojny, prawda?
Chętnie poczytałabym, co o Senie piszą w Ricie. I o fotografii indyjskiej. Może w innych miastach Ritę da się jeszcze kupić, albo chociaż przejrzeć?
UPDATE: Kupilam! W Arkadii. I cytuję:
Pewnej księżycowej grudniowej nocy
Pewnej księżycowej grudniowej nocy
przyszłaś, stukając do mych drzwi,
nie spieszyłem się otwierać.
Kiedy to zrobiłem,
był tylko jedwabny szal,
postrzępiony, na wpół uwięzły w zatrzasku.*
The Man With Night Sweats
I wake cold, I who
Prospered through dreams of heat
Wake to their residue,
Sweat, and a clinging sheet.
* Ze zbioru: Postmarked India: New & Selected Poems (HarperCollins)
Fot. www.peepaltreepress.com
Taką dystrybucję ma w stolicy to zacne pismo artystyczne z mojego ulubionego miasta Wrocławia. RitaBaum. Chciałam je kupić w Złotych, żeby wam tu zacytować co nieco. Przypomniało mi się, że kiedyś ten numer przeglądałam, ale chwilowo o nim zapomniałam. A przytoczyć tu chciałam zwłaszcza jeden z wierszy indyjskiego 45-letniego poety Sudeepa Sena, z którym też wywiad Rita w tym numerze proponuje. Sen, prócz tego, że jest znakomitym poetą, został w 2006 roku wydawcą jedynego chyba w Indiach artizne'u zatytułowanego Atlas. Dodajmy, że jest to artzine międzynarodowy. W brytyjsko-indyjskim magazynie znajdziemy mieszankę starej i nowej poezji, ale też wywiady z filmowcami, fotografami i artystami współczesnymi.
Przystojny, prawda?
Chętnie poczytałabym, co o Senie piszą w Ricie. I o fotografii indyjskiej. Może w innych miastach Ritę da się jeszcze kupić, albo chociaż przejrzeć?
UPDATE: Kupilam! W Arkadii. I cytuję:
Pewnej księżycowej grudniowej nocy
Pewnej księżycowej grudniowej nocy
przyszłaś, stukając do mych drzwi,
nie spieszyłem się otwierać.
Kiedy to zrobiłem,
był tylko jedwabny szal,
postrzępiony, na wpół uwięzły w zatrzasku.*
The Man With Night Sweats
I wake cold, I who
Prospered through dreams of heat
Wake to their residue,
Sweat, and a clinging sheet.
* Ze zbioru: Postmarked India: New & Selected Poems (HarperCollins)
Fot. www.peepaltreepress.com
niedziela, 19 lipca 2009
Postcard form Life/Pocztówka z życia
No więc trochę mnie tu nie było. Ech, życie - tak często wzdycha koleżanka zza biurka, która wkrótce - z powodu kryzysu - będzie musiała znaleźć sobie inne biurko. Życie płynęło ostatnio pod znakiem: konferencji i kongresów, słomianych zapałów, literackich nagród od instytutów i feministek oraz dyplomów z błędem w imieniu, uścisków dłoni, oparów piwno-papierosowych w oparach absurdu, punkowych koncertów, kryzysowego kopa w dupę, pokoju w starej kamienicy z widokiem na morze, wypraw do matriarchalnych korzeni i powrotów z butelkami Mamrota w bagażniku (i jedną w torebce), ostrych dyżurów laryngologicznych, niezapowiedzianych wizyt, niewykupionych recept, przestraszonej odgłosem strzału suki wbiegającej nocą do domu, gofrów z bitą śmietaną i jagodami, jadu osy wyssanego ze stopy, dancingu w peerelowskim pensjonacie w środku lasu, listu do dziadka z 1947 roku znalezionego na strychu, różańca w lodowatych rękach babci leżącej w trumnie, wibrującego odgłosu dojarki, który fascynował mnie od dziecka, radości z "Atame", złości na Esther Vilar, przytulającego się 9-latka: "ciotka, zostań z nami". A teraz wiem też, że mogłabym jeszcze napisać poradnik pt. Jak pojechać z partnerem na wakacje i rozstać się po powrocie.
Od Indii też miałam wakacje. Ale nie zapomniałam. Nadal będę tu flirtować i filtrować przez indyjskie perspektywy różne zdarzenia życiowe. Te niewątpliwie głębokie nieraz przemyślenia i ważne wskazówki życiowe przeniosę też trochę gdzie indziej, ale o tym na razie sza.
sobota, 30 maja 2009
Indian Nikifor/Hinduski Nikifor
Na zdjęciu jest człowiek określany hinduskim Nikiforem. Podobno miał 44 lata, ale nikt nie jest w stanie tego potwierdzić, bo kiedy 30 marca br. zmarł, nie miał ze sobą żadnych dokumentów. Nigdy ich nie miał.
A to jest zdjęcie tego, co narysował, siedząc pod sklepem z butami.
Hinduski Nikifor naprawdę nazywał się Chauhan Kashinath. Codziennie rano szedł 12 km z małej wioski na przedmieściach do centrum Puny. Siadał pod sklepem Baty i - jako że był pucybutem - czyścił ludziom buty. W wolnych chwilach rysował. Różne rzeczy, najczęściej hinduskie bóstwa, ale też bollywoodzkie gwiazdy. Drobne pieniądze, które zarabiał polerując buty z wyższych kast, zabierał mu syn alkoholik.
Pewnego razu, a było to w 2005 roku, do Puny przyjechała para artystów i filmowców, by promować swój film o Nikiforze. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze wracali już do domu, kiedy przypadkiem wpadli na Kashinatha. To, co rysował resztkami kredek wydało im się jakoś znajome, choć przecież zupełnie egzotyczne. Ta dziecięca, nieudolna ale dokładna kreska coś im przypominała. Tak! To przecież ten sam naiwny styl! To styl Epifaniusza Drowniaka, czyli Nikifora Krynickiego. Kupili od Kashinatha prawie wszystkie prace, które nosił ze sobą. A nosiło się je całkiem wygodnie, bo Kashinath malował je na sztywnych resztkach kartonowych pudełek po butach.
Joanna i Krzysztof przywieźli rysunki do Polski. Prace objechały już kilka galerii (są własnością galerii Wirydarz w Lublinie). Ja to drugie zdjęcie przywiozłam z majówkowej wizyty w Muzeum Nikifora w Galerii Romanówka w Krynicy.
*
A z ostatniego weekendu w mieście chłopców w białych komunijnych garniturkach, mimów i fotograficznych maniaków przywiozłam w niezawodnym SONY'M to zdjęcie. Nie ma ono w ogóle związku z tym, co napisałam wyżej, ale że ostatnio czytam Witkacego, niech to będzie taki tribute to:
Copyright JJ
wtorek, 12 maja 2009
Gandhi was more violent than Hitler was
Gandhi was more violent than Hitler was.
Tak uważa bardzo ostatnio modny i popularny w pewnych (młodych zwłaszcza) kręgach myśliciel Slawoy Zizek.
A przynajmniej tak powiedział wczoraj w szacownym Audytorium Maximum UW. Nie należy tego oczywiście traktować dosłownie. Zaraz wyjaśnię, co chciał cyniczny mistrz przez to karkołomne stwierdzenie powiedzieć. Tak, tak, bo mistrz oprócz cynizmu ma też poczucie humoru. (To, na marginesie, połączenie, które bardzo lubię u przedstawicieli gatunku męskiego. A do tego jeszcze jest błyskotliwy i charyzmatyczny. Dlaczego tak mało jest na świecie takich osobników?!) I był to przykład na to, że działania Gandhiego zmierzające do obalenia brytyjskiego kapitalizmu były bardziej przemyślane i skuteczne niż działania Hitlera. Agresja Gandhiego była po prostu bardziej wyrafinowana niż agresja Hitlera, który, by osiągnąć cel, posługiwał się prostackim zabijaniem. I tak właśnie - sprytnie, rozważnie i mądrze powinniśmy działać i funkcjonować w demokracji liberalnej. Myśleć, rozmawiać działać. Jak Gandhi.
Zizek w swoim odczycie Od tragedii do komedii, czyli co wydarzyło się w pierwszej dekadzie XXI wieku? powiedział jeszcze wiele zabawnych i ciekawie krytycznych rzeczy. Wyśmiał m.in. reklamy, ekologów, fanów Dalajlamy oraz tanią filozofię orientalną. Tak. Tanią duchowość, która współczesnemu człowiekowi załatwia potrzebę wiary w absolut. A że buddyzm wydaje się religią bardzo radosną (w porównaniu np. z chrześcijaństwem) wielu kusi wiele zarazem obiecując.
A propos duchowości. Zizek pojawi się jeszcze raz w stolicy. Z o. Maciejem Ziembą podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych będzie dyskutował o chrześcijaństwie i współczesnym kapitalizmie. Spotkanie poprowadzi pierwszy sekretarz Sierakowski.
15 maja, godz. 12.00, dawna kawiarnia Nowy Świat 63.
Ale nie martwcie się, Zizek odwiedzi też jeszcze Kraków i Poznań. Jeśli interesuje was coś szczególnego, możecie zadać pytanie Zizkowi tutaj.
Tak uważa bardzo ostatnio modny i popularny w pewnych (młodych zwłaszcza) kręgach myśliciel Slawoy Zizek.
A przynajmniej tak powiedział wczoraj w szacownym Audytorium Maximum UW. Nie należy tego oczywiście traktować dosłownie. Zaraz wyjaśnię, co chciał cyniczny mistrz przez to karkołomne stwierdzenie powiedzieć. Tak, tak, bo mistrz oprócz cynizmu ma też poczucie humoru. (To, na marginesie, połączenie, które bardzo lubię u przedstawicieli gatunku męskiego. A do tego jeszcze jest błyskotliwy i charyzmatyczny. Dlaczego tak mało jest na świecie takich osobników?!) I był to przykład na to, że działania Gandhiego zmierzające do obalenia brytyjskiego kapitalizmu były bardziej przemyślane i skuteczne niż działania Hitlera. Agresja Gandhiego była po prostu bardziej wyrafinowana niż agresja Hitlera, który, by osiągnąć cel, posługiwał się prostackim zabijaniem. I tak właśnie - sprytnie, rozważnie i mądrze powinniśmy działać i funkcjonować w demokracji liberalnej. Myśleć, rozmawiać działać. Jak Gandhi.
Zizek w swoim odczycie Od tragedii do komedii, czyli co wydarzyło się w pierwszej dekadzie XXI wieku? powiedział jeszcze wiele zabawnych i ciekawie krytycznych rzeczy. Wyśmiał m.in. reklamy, ekologów, fanów Dalajlamy oraz tanią filozofię orientalną. Tak. Tanią duchowość, która współczesnemu człowiekowi załatwia potrzebę wiary w absolut. A że buddyzm wydaje się religią bardzo radosną (w porównaniu np. z chrześcijaństwem) wielu kusi wiele zarazem obiecując.
A propos duchowości. Zizek pojawi się jeszcze raz w stolicy. Z o. Maciejem Ziembą podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych będzie dyskutował o chrześcijaństwie i współczesnym kapitalizmie. Spotkanie poprowadzi pierwszy sekretarz Sierakowski.
15 maja, godz. 12.00, dawna kawiarnia Nowy Świat 63.
Ale nie martwcie się, Zizek odwiedzi też jeszcze Kraków i Poznań. Jeśli interesuje was coś szczególnego, możecie zadać pytanie Zizkowi tutaj.
piątek, 8 maja 2009
Big Love: Eliade & Majtreji/Wielka Miłość: Eliade i Majtreji
Drogie dzieci, chcę wam opowiedzieć historię niezwykłą, literacką, wzruszającą. Historię miłosną, której bohaterowie to:
ON
W życiu: Mircea. Eliade Mircea, oczywiście. 1907-1986. Rumuńsko-francuski humanista, filozof, antropolog, historyk religii, indolog, eseista, wykładowca prestiżowych szkół wyższych w Paryżu i USA. Przyjaciel Samuela Becketta, Emila Ciorana, Eugene Ionesco.
W powieści: Allan, 21-letni student z Europy, inteligentny, przebiegły wręcz szelma, wrażliwy, ze skłonnościami do melancholii.
i
ONA
W życiu: Majtreji Devi, bengalska pisarka urodzona w Kalkucie. 1914-1990.
W powieści: nieświadomie uwodzicielska 16-letnia córka filozofa indyjskiego, ciekawa, jędrna, nieco naiwna, choć wysoce uduchowiona, zakochana w mistrzu – poecie Rabindranathu Tagore.
MIEJSCE AKCJI: Indie(Kalkuta, Riszikesz)
W 1928 roku Mircea wyjechał z Bukaresztu na kilkuletnie stypendium do Kalkuty, gdzie studiował u wielkego Surendranatha Dasgupty. Zachłysnął się Indiami. Zachwycił się nimi, medytował przez rok (1931) w aśramie w Riszikeszu i napisał doktorat na temat jogi. W 1946 roku napisał też Techniki jogi, które właśnie zakupiłam w Trafficu za jedyne, ekhem, 49.90 zł. Ale wcześniej zakochał się w indyjskiej dziewczynie i napisał w 1933 roku o tej miłości książkę, zatytułowaną imieniem dziewczyny Majtreji. Niezwykle intymną opowieść o tym jak rodzi się uczucie, jak kochankowie zdają sobie z niego sprawę, jak walczą ze sobą i z uczuciem i jak w końcu mu się poddają. I już wiemy, że to wszystko musi skończyć się tragicznie.
Wydaje mi się, że w tej książce (która raczej literackim kamieniem milowym w twórczości autora nie jest) pozwolił sobie Eliade na własną duchowość. Nie można powiedzieć, żeby duchowości brakowało w innych jego dziełach, ale ta jest szczególna, bo osobista. Eliade pofolgował swoim naukowym zasadom, wyraził emocje, dla których nie mogło być miejsca w wizjonerskich dziełach jego prozy naukowej. A najgorsze, że te emocje były skrajne: odraza i zachwyt, pogarda i uwielbienie. Były to też europejskie perspektywy, przez które patrzył wtedy na kulturę indyjską. I które wini za klęskę swojego uczucia i brak prawdziwego zrozumienia Indii, do którego dążył. Dopadała go na przemian orientofobia i orientomania. Co wcale nie przeszkadzało umieścić w powieści dzałających na wyobraźnię opisów erotycznych.
Właśnie głównie na te momenty zareagowała tytułowa Majtreji, czyli Majtreji Devi, wielka indyjska pisarka, córka filozofa Dasgupty, u którego studiował Eliade. Majtreji przeczytała jego książkę 40 lat po ich rozstaniu. Była juz wtedy żoną, matką i uznaną pisarką. Przeczytała i napisała na nią odpowiedź, czyli swoją wersję wydarzeń, zatytułowaną – a jakże – Mircea.
Osobiście wolę wersję Eliadego. M.in. dlatego, że Devi wypomina Eliademu krzywdzące ją - jej zdaniem i stawiające w złym świetle - miłosne opisy: Ach, Mirceo, dlaczego napisałes te wszystkie kłamstwa? Czy prawda już nie wystarczyła? Czy napisałeś to dla korzyści finansowych, by powieść się lepiej rozeszła na rynku? W dzisiejszych czasach - jak zauważyłam - książka, która nie zawiera nieprzyzwoitych framgentów nie ma co liczyć na poczytność. To całe zepsucie, bezwstyd miłości fizycznej przyszło od was, z Zachodu. Przykre, że w końcu i mnie ubabrałeś w tym błocie. Mogę spojrzeć w oczy prawdzie, dlaczego jednak muszę dźwigać ciężar kłamstwa?
W takim właśnie duchu napisana jest jej książka. Choć język jest piękny i pełen rozbudowanych opisów, to jestem zła na pisarkę Majtreji Devi. Jestem zła na nią, jako kobietę. Bo można było tę odpowiedź lepiej skonstruować, przemyśleć. Napisać to tak, żeby Eliade się zawstydził, skapitulował, napisał odpowiedź na jej odpowiedź, no nie wiem. A może razem ustalili, że niech prawda leży po środku i że na tym niech zakończy się ich wspólna historia? Powieść Devi, za którą uhonorowano ją największą indyjską nagrodą literacką, ukazała się w 1974 roku, zaraz po ich spotkaniu po latach. To musiało być mocne spotkanie.
Książkę Eliadego połknęłam z wypiekami na twarzy. W książce Devi zakładka ciągle jest gdzieś na 53. stronie. Ale obie powieści dają bogaty obraz życia w Indiach w latach 30. Wydaje mi się, że lepsze spojrzenie na kulturę - bo z zewnątrz - to to spisane przez Eliadego. Choć z drugiej strony cenię Devi np. za dokładne opisy zwyczajów nocy poślubnej w najwyższej kaście indyjskiej. Mają one niezwykłą wartość - antropologiczną, historyczną i są najzwyczajniej w świecie ciekawe. I nie mógł ich napisać ani mężczyzna, ani tym bardziej Europejczyk. No i ta żarliwość Mirka... Dążenia Eliadego do wtopienia się w kulturę Indii były w czasie, kiedy książka powstała, bardzo silne. Uważał wręcz, że Indie to świat żywy. (...) Nasz świat jest martwy, wszystkie tak zwane białe kontynenty. Nie widzę tam już dla siebie mejsca.*
Devi natomiast, sądziła, że sam fakt mieszkania w Indiach wystarczy, by je poznać oraz pozwolić, by nastąpiła przemiana duchowa: Ludzie zorientują się, że byłes w Indiach, jak tylko otworzysz usta. Najważniejsze są zmiany, które zajdą w tobie. Opalić możesz się gdziekolwiek w tropiku, lecz prwadziwa przemiana dokona się w tobie poprzez filozofię indyjską, którą studiujesz.**
* Majtreji, Eliade Mircea, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 1988 r.
** Mircea, Majtreyi Devi, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1993 r.
ON
W życiu: Mircea. Eliade Mircea, oczywiście. 1907-1986. Rumuńsko-francuski humanista, filozof, antropolog, historyk religii, indolog, eseista, wykładowca prestiżowych szkół wyższych w Paryżu i USA. Przyjaciel Samuela Becketta, Emila Ciorana, Eugene Ionesco.
W powieści: Allan, 21-letni student z Europy, inteligentny, przebiegły wręcz szelma, wrażliwy, ze skłonnościami do melancholii.
i
ONA
W życiu: Majtreji Devi, bengalska pisarka urodzona w Kalkucie. 1914-1990.
W powieści: nieświadomie uwodzicielska 16-letnia córka filozofa indyjskiego, ciekawa, jędrna, nieco naiwna, choć wysoce uduchowiona, zakochana w mistrzu – poecie Rabindranathu Tagore.
MIEJSCE AKCJI: Indie(Kalkuta, Riszikesz)
W 1928 roku Mircea wyjechał z Bukaresztu na kilkuletnie stypendium do Kalkuty, gdzie studiował u wielkego Surendranatha Dasgupty. Zachłysnął się Indiami. Zachwycił się nimi, medytował przez rok (1931) w aśramie w Riszikeszu i napisał doktorat na temat jogi. W 1946 roku napisał też Techniki jogi, które właśnie zakupiłam w Trafficu za jedyne, ekhem, 49.90 zł. Ale wcześniej zakochał się w indyjskiej dziewczynie i napisał w 1933 roku o tej miłości książkę, zatytułowaną imieniem dziewczyny Majtreji. Niezwykle intymną opowieść o tym jak rodzi się uczucie, jak kochankowie zdają sobie z niego sprawę, jak walczą ze sobą i z uczuciem i jak w końcu mu się poddają. I już wiemy, że to wszystko musi skończyć się tragicznie.
Wydaje mi się, że w tej książce (która raczej literackim kamieniem milowym w twórczości autora nie jest) pozwolił sobie Eliade na własną duchowość. Nie można powiedzieć, żeby duchowości brakowało w innych jego dziełach, ale ta jest szczególna, bo osobista. Eliade pofolgował swoim naukowym zasadom, wyraził emocje, dla których nie mogło być miejsca w wizjonerskich dziełach jego prozy naukowej. A najgorsze, że te emocje były skrajne: odraza i zachwyt, pogarda i uwielbienie. Były to też europejskie perspektywy, przez które patrzył wtedy na kulturę indyjską. I które wini za klęskę swojego uczucia i brak prawdziwego zrozumienia Indii, do którego dążył. Dopadała go na przemian orientofobia i orientomania. Co wcale nie przeszkadzało umieścić w powieści dzałających na wyobraźnię opisów erotycznych.
Właśnie głównie na te momenty zareagowała tytułowa Majtreji, czyli Majtreji Devi, wielka indyjska pisarka, córka filozofa Dasgupty, u którego studiował Eliade. Majtreji przeczytała jego książkę 40 lat po ich rozstaniu. Była juz wtedy żoną, matką i uznaną pisarką. Przeczytała i napisała na nią odpowiedź, czyli swoją wersję wydarzeń, zatytułowaną – a jakże – Mircea.
Osobiście wolę wersję Eliadego. M.in. dlatego, że Devi wypomina Eliademu krzywdzące ją - jej zdaniem i stawiające w złym świetle - miłosne opisy: Ach, Mirceo, dlaczego napisałes te wszystkie kłamstwa? Czy prawda już nie wystarczyła? Czy napisałeś to dla korzyści finansowych, by powieść się lepiej rozeszła na rynku? W dzisiejszych czasach - jak zauważyłam - książka, która nie zawiera nieprzyzwoitych framgentów nie ma co liczyć na poczytność. To całe zepsucie, bezwstyd miłości fizycznej przyszło od was, z Zachodu. Przykre, że w końcu i mnie ubabrałeś w tym błocie. Mogę spojrzeć w oczy prawdzie, dlaczego jednak muszę dźwigać ciężar kłamstwa?
W takim właśnie duchu napisana jest jej książka. Choć język jest piękny i pełen rozbudowanych opisów, to jestem zła na pisarkę Majtreji Devi. Jestem zła na nią, jako kobietę. Bo można było tę odpowiedź lepiej skonstruować, przemyśleć. Napisać to tak, żeby Eliade się zawstydził, skapitulował, napisał odpowiedź na jej odpowiedź, no nie wiem. A może razem ustalili, że niech prawda leży po środku i że na tym niech zakończy się ich wspólna historia? Powieść Devi, za którą uhonorowano ją największą indyjską nagrodą literacką, ukazała się w 1974 roku, zaraz po ich spotkaniu po latach. To musiało być mocne spotkanie.
Książkę Eliadego połknęłam z wypiekami na twarzy. W książce Devi zakładka ciągle jest gdzieś na 53. stronie. Ale obie powieści dają bogaty obraz życia w Indiach w latach 30. Wydaje mi się, że lepsze spojrzenie na kulturę - bo z zewnątrz - to to spisane przez Eliadego. Choć z drugiej strony cenię Devi np. za dokładne opisy zwyczajów nocy poślubnej w najwyższej kaście indyjskiej. Mają one niezwykłą wartość - antropologiczną, historyczną i są najzwyczajniej w świecie ciekawe. I nie mógł ich napisać ani mężczyzna, ani tym bardziej Europejczyk. No i ta żarliwość Mirka... Dążenia Eliadego do wtopienia się w kulturę Indii były w czasie, kiedy książka powstała, bardzo silne. Uważał wręcz, że Indie to świat żywy. (...) Nasz świat jest martwy, wszystkie tak zwane białe kontynenty. Nie widzę tam już dla siebie mejsca.*
Devi natomiast, sądziła, że sam fakt mieszkania w Indiach wystarczy, by je poznać oraz pozwolić, by nastąpiła przemiana duchowa: Ludzie zorientują się, że byłes w Indiach, jak tylko otworzysz usta. Najważniejsze są zmiany, które zajdą w tobie. Opalić możesz się gdziekolwiek w tropiku, lecz prwadziwa przemiana dokona się w tobie poprzez filozofię indyjską, którą studiujesz.**
* Majtreji, Eliade Mircea, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 1988 r.
** Mircea, Majtreyi Devi, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1993 r.
piątek, 24 kwietnia 2009
President Pratibha Patil in Warsaw, Poland/Prezydent Indii Pratibha Patil w Polsce
Wiedzieliście, że do Polski przyleciała pani prezydent Indii? I to wczoraj? Ja np. nie wiedziałam. A mam ten zwyczaj przeglądania gazet. Za to dowiedziałam się o tym dziś, kiedy zobaczyłam jej maleńkie zdjęcie w stołecznym dodatku do GW. Przeczytałam, że "Pratibhy Devisingh Pati" poszła sobie wczoraj z mężem do Muzeum Powstania Warszawskiego.
Super, że jest ten news, naprawdę. Rażącym natomiast brakiem profesjonalizmu są aż dwa błędy w podpisie tego zdjęcia w wydaniu internetowym gazety.
Po pierwsze: nie Pratibhy lecz Pratibha. Ok, mogę zrozumieć, że to pozostałość po próbie odmienienia jej imienia w podpisie. OK. Ale
po drugie: nie Pati lecz Patil!
A po trzecie nie ma nic o kontekście tej wizyty. No to wam powiem: 74-letnia Patil przyleciała do Polski czwarty raz. Może dlatego nikogo to już nie dziwi? Nikogo nie obchodzi, że kobieca głowa największej demokracji świata odwiedza nasz kraj. Egzotykę najwyraźniej bardziej przybliżają nam reklamy wycieczek lastminute, a nie informacje o indyjskiej pani prezydent. W Hiszpanii, którą też odwiedza (napisałam odwiedza, bo nie wiem czy już to zrobiła, czy dopiero odwiedzi, a na ten temat też nasza prasa milczy.) podczas swojej europejskiej podróży, Patil będzie po raz pierwszy. Oto cele tych odwiedzin:
"President's visit to Spain and Poland will not only improve bilateral ties with these two nations but also with the European Union," an official said.
Underlining the importance of both the countries, which are instrumental in helping India to further strengthen the growing partnership with the EU, the official said Spain will hold the EU Presidency next year at the time when India will hold the Troika meeting at the ministerial level.
Więcej (choć też nie za wiele) na internetowej stronie indyjskiego tygodnika India Today.
A może cicho o tym wydarzeniu jest z powodu przeszłości pani prezydent? Prawniczka z Radżastanu słynie z walki o prawa kobiet. Niektórzy zarzucają jej jednak nepotyzm i kumoterstwo. Patil, będąc jeszcze gubernatorem Radżastanu, współzakładała bank dla kobiet. Ów udzielał podobno pożyczek jej krewnym, których ci nigdy bankowi nie oddali. Hmmm, może dlatego, że bank zamknięto w 2003 roku.
Cóż, nie dość, że gafa, już była, to jeszcze i to. Brawo, dyplomacjo.
PS Śniło mi się dziś, że zabiła mnie chińska terrorystka. Albo japońska, nie wiem, skośnooka w każdym razie była. Strzeliła dwa razy z pistoletu. Działo się to na lotnisku w Bombaju, skąd leciałam do Delhi. Właśnie stałam w kolejce do odprawy paszportowej, kiedy wepchała się na mnie, za mnie i przede mnie grupa Chińczyków (lub Japończyków) w czarnych skórzanych kurtkach. Jeden strzelał do pań za kontuarem, drugi do ludzi, a dziewczyna najpierw długo kucała (?!) obok mnie, a potem wypaliła prosto we mnie. Nikt tego incydentu nie zauważył, ani nie słyszał, bo terroryści mieli pistolety z tłumikami. W moim boku bardzo wyraźnie było widać dwie dziury. Bolało.
Fot. Wikipedia
niedziela, 19 kwietnia 2009
Histerical blindness/Histeryczna ślepota
Histeryczna ślepota to jeszcze nie określenie mojego stanu psychofizycznego. To tylko tytuł filmu Miry Nair. O filamch tej urodzonej w 1957 roku w maleńkim indyjskim mieście Bhubaneshwar w stanie Orissa reżyserki można napisać wiele, trochę już było. Ale ten film chyba najbardziej ze wszystkch opowiada o kobietach. O relacjach kobiety z: przyjaciółką, matką, córką, babką. I z mężczyzną. Ten ostatni jest albo antypatycznym, gburowatym choć przystojnym ale nieczułym debilem, albo odchodzi lub umiera właśnie wtedy, kiedy kobieta się w nim na dobre zakochuje. A, jest jeszcze barman, ale ta postać męska ma w sobie tyle cech stereotypowych barmanów, że chyba nie ma sensu zastanawiać się nad szczególnymi motywami umieszczenia go w fabule.
Kobiety w tym filmie to dwie przyjaciółki, matka jednej z nich oraz córka drugiej. I jeszcze biurowe koleżanki, klasycznie wredne i zawistne, ale - jak to koleżanki z pracy - nie odgrywają w naszym życiu przecież zbyt znaczących ról.
Bohaterka ślepnie. Przestaje widzieć na skutek intensywnych emocji. No tak, dziewczyna po prostu za bardzo się wszystkim przejmuje - jak to kobieta - powie mężczyzna. Niektórzy na zbyt wiele emocjonujących bodźców reagują migrenami, inni mdleją albo mają wrzody żołądka, a ona traci wzrok.
Film nie jest wybitny - umówmy się. Chodzi o szukanie i znalezienie ciepła, miłości i porozumienia. Nikomu to w tym filmie się nie udaje, a na pewno nie udaje się znaleźć porozumienia z mężczyzną, i tak ma być, bo tak jest w wielu dramatch (film jest ekranizacją sztuki Laury Cahill). Wiadomo też, że dziewczyńske sposoby myślenia i reagowania są tak przewidywalne, jak podziemne ruchy fragmentów litosfery i jak przejazd ulicą indyjskiego miasta.
Ale za to bohaterka, którą gra Uma Thurman, nie pozwala obojętnie patrzeć w ekran. Patrzymy i jest nam głupio. I wstydzimy się za nią. Co ta dziewczyna wyprawia! Spodobał jej się pewien koleś z baru. A że chyba jest zdesperowana, to używa wszelkich dostępnych kobiecie narzędzi, by go usidlić. Efekt jest oczywiście odwrotny do zamierzonego. Przystojniak, owszem, zaprasza ją do siebie, ale tam zapada kłopotliwe milczenie. By przejść do rzeczy i rozladować atmosferę, piękna Debbie przypomina sobie, że robi best blow job ever. Gra aktorska Umy nas denerwuje, coraz bardziej nie chcemy patrzeć na zagubioną, zestresowaną i pragnącą za wszelką cenę wyrwać kolesia z baru, upodlającą się i zeszmacającą się Debbie. Uśmiecha się, ale cały czas jest spięta. Nieudolne próby omotania gościa dają jakieś tam rezultaty, no bo jaki samiec da radę długo bronić się przed kimś, kto wygląda jak Uma? Ale najgorsze jest to, że ona to wszystko robi wcale nie dla sportu, nie dla zabawy. Ona tego po prostu bardzo potrzebuje. Jest nam jej szkoda. Uczucie litości wzbiera w nas, dołącza zażenowanie. Debbie za to ciągle wierzy, że to something special, i że mogłaby go poślubić. Ślepota jest także metaforycznym nie-widzeniem rzeczy oczywistych. Motyw ten wykorzystał też Woody Allen w filmie Koniec z Hollywood, niektórzy zarzucają mu nawet, że wprost ściągnął od Miry. Oba filmy powstały w tym samym, 2002 roku, więc nie wiem, jak było.
No to teraz obejrzyjcie sobie scenę z baru, w której tańczy co prawda nie Uma, ale Juliette Lewis w roli wyzywającej przyjaciółki.
Fot. interia.pl, kobason.spaces.live.com
Kobiety w tym filmie to dwie przyjaciółki, matka jednej z nich oraz córka drugiej. I jeszcze biurowe koleżanki, klasycznie wredne i zawistne, ale - jak to koleżanki z pracy - nie odgrywają w naszym życiu przecież zbyt znaczących ról.
Bohaterka ślepnie. Przestaje widzieć na skutek intensywnych emocji. No tak, dziewczyna po prostu za bardzo się wszystkim przejmuje - jak to kobieta - powie mężczyzna. Niektórzy na zbyt wiele emocjonujących bodźców reagują migrenami, inni mdleją albo mają wrzody żołądka, a ona traci wzrok.
Film nie jest wybitny - umówmy się. Chodzi o szukanie i znalezienie ciepła, miłości i porozumienia. Nikomu to w tym filmie się nie udaje, a na pewno nie udaje się znaleźć porozumienia z mężczyzną, i tak ma być, bo tak jest w wielu dramatch (film jest ekranizacją sztuki Laury Cahill). Wiadomo też, że dziewczyńske sposoby myślenia i reagowania są tak przewidywalne, jak podziemne ruchy fragmentów litosfery i jak przejazd ulicą indyjskiego miasta.
Ale za to bohaterka, którą gra Uma Thurman, nie pozwala obojętnie patrzeć w ekran. Patrzymy i jest nam głupio. I wstydzimy się za nią. Co ta dziewczyna wyprawia! Spodobał jej się pewien koleś z baru. A że chyba jest zdesperowana, to używa wszelkich dostępnych kobiecie narzędzi, by go usidlić. Efekt jest oczywiście odwrotny do zamierzonego. Przystojniak, owszem, zaprasza ją do siebie, ale tam zapada kłopotliwe milczenie. By przejść do rzeczy i rozladować atmosferę, piękna Debbie przypomina sobie, że robi best blow job ever. Gra aktorska Umy nas denerwuje, coraz bardziej nie chcemy patrzeć na zagubioną, zestresowaną i pragnącą za wszelką cenę wyrwać kolesia z baru, upodlającą się i zeszmacającą się Debbie. Uśmiecha się, ale cały czas jest spięta. Nieudolne próby omotania gościa dają jakieś tam rezultaty, no bo jaki samiec da radę długo bronić się przed kimś, kto wygląda jak Uma? Ale najgorsze jest to, że ona to wszystko robi wcale nie dla sportu, nie dla zabawy. Ona tego po prostu bardzo potrzebuje. Jest nam jej szkoda. Uczucie litości wzbiera w nas, dołącza zażenowanie. Debbie za to ciągle wierzy, że to something special, i że mogłaby go poślubić. Ślepota jest także metaforycznym nie-widzeniem rzeczy oczywistych. Motyw ten wykorzystał też Woody Allen w filmie Koniec z Hollywood, niektórzy zarzucają mu nawet, że wprost ściągnął od Miry. Oba filmy powstały w tym samym, 2002 roku, więc nie wiem, jak było.
No to teraz obejrzyjcie sobie scenę z baru, w której tańczy co prawda nie Uma, ale Juliette Lewis w roli wyzywającej przyjaciółki.
Fot. interia.pl, kobason.spaces.live.com
piątek, 10 kwietnia 2009
Death of a God/Śmierć Boga
E-pitafium
Kultura masowa ukrywa śmierć. Banalizuje ją.
Poważnie żyje się tylko w obliczu śmierci.*
Ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się na śmierć.
Jest niesprawiedliwa. Zawsze. Trudna dla otoczenia.
Ceremonia pogrzebowa nad Gangesem w Benares/Funeral ceremony in Benares
Dziś jest Wielki Piątek. Dziś zmarł mój wujek. Zmarł dokładnie w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. W noc następującą po największym święcie kapłaństwa, jakim jest Wielki Czwartek i jednocześnie w tę samą noc poprzedzającą rocznicę śmierci Boga, którą jest Wielki Piątek w religii chrześcijańskiej. Smierć - zdarza się. Zdarzy się każdemu - banał. Ale ta śmierć wujka jest symboliczna z powodu tego dnia właśnie. Dlaczego? Wujek był księdzem. Po ciężkiej walce z rakiem wiedział, że to właśnie już. To chyba piękny dzień - jeśli tak można powiedzieć - na śmierć dla kapłana.
Pośród śmierci trwa życie (...)
Gandhi
Dobrych świąt.
PS Ten wpis miał być o życiu i o pewnym płomiennym romansie pewnego znanego filozofa z indyjską kobietą. Plany mają to do siebie, że łatwo je... ukrzyżować. Ale następny na pewno będzie o Miłości.
* Cytat z wieczornej audycji wielkopiątkowej w Trójce.
Kultura masowa ukrywa śmierć. Banalizuje ją.
Poważnie żyje się tylko w obliczu śmierci.*
Ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się na śmierć.
Jest niesprawiedliwa. Zawsze. Trudna dla otoczenia.
Ceremonia pogrzebowa nad Gangesem w Benares/Funeral ceremony in Benares
Dziś jest Wielki Piątek. Dziś zmarł mój wujek. Zmarł dokładnie w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. W noc następującą po największym święcie kapłaństwa, jakim jest Wielki Czwartek i jednocześnie w tę samą noc poprzedzającą rocznicę śmierci Boga, którą jest Wielki Piątek w religii chrześcijańskiej. Smierć - zdarza się. Zdarzy się każdemu - banał. Ale ta śmierć wujka jest symboliczna z powodu tego dnia właśnie. Dlaczego? Wujek był księdzem. Po ciężkiej walce z rakiem wiedział, że to właśnie już. To chyba piękny dzień - jeśli tak można powiedzieć - na śmierć dla kapłana.
Pośród śmierci trwa życie (...)
Gandhi
Dobrych świąt.
PS Ten wpis miał być o życiu i o pewnym płomiennym romansie pewnego znanego filozofa z indyjską kobietą. Plany mają to do siebie, że łatwo je... ukrzyżować. Ale następny na pewno będzie o Miłości.
* Cytat z wieczornej audycji wielkopiątkowej w Trójce.
środa, 8 kwietnia 2009
Woman still working/Kobieta jeszcze pracująca
Sikandra/Agra
Właścicielka jedynego w mieście baru z mięsnymi hamburgerami. Stołuje się w nim Ania, Polka z Krakowa, studentka języka hindi na wymianie Instytutu Filologii Orientalnej UJ z Uniwersytetem w Agrze. Polska dziewczyna zadziwia przechodniów, gdy płynnie przeklina w hindi, dając do zrozumienia bezczelnnie zaczepiającym ją Indusom, by dali sobie spokój.
A poza tym.
Wszystko leci mi z rąk. Wszystko się sypie. Zastawa redakcyjna zmniejszyła się o filiżankę i talerzyk, z mojej domowej kolekcji zatytułowanej Każdy Talerz Z Innej Parafii (teraz podobno bardzo trendy jest mieć różne talerze, no cóż, nie wiedziałam, że ta zbieranina jest designerska) także ubył jeden. Wypadł mi z ręki, zanim zdążyła wylądować na nim (mięsna) parówka, ten biały, który kiedyś dostałam w prezencie gwiazdkowym od Koleżanki zwanej K. Zostały drobne białe igiełki bardzo rzucające się w oczy na zielonych kafelkach podłogi kuchennej. (Czasem wydaje mi się, że to tak, jak z naszej przyjaźni z Koelżanką K. – zostały setki drobnych wspomnień. I nie da się chyba posklejać ich już w całość.) W sklepie zahaczyłam o półkę z szamponami – na szczęście w plastikowych butelkach. To się musi skończyc. Bo inaczej to się skończy źle.
To proste – szybko przestałaś być dziewczynką, więc twoja wewnętrzna dziewczynka nie miała kiedy być małą dziewczynką, bo musiała wydorośleć. No i dlatego teraz tam siedzisz – w świecie tych dziewczynek – i piszesz jakieś bzdury, o których na drugi dzień zapominasz. A przecież chciałaś poruszać ludzkie sumienia wielkimi reportażami, i co?! – zauważa z wyrzutem mądra znajoma. Rzeczywiście, wewnętrzna dziewczynka ma już dość przedszkola. Czyżby dorosła? Może w końcu dziewczynka zostawi swoje stare zabawki.
Mój ulubiony Transinstytut zamierza przenieść się częściowo do innego miasta, a prawie na pewno przeniesie studia doktoranckie. Bo tamto masto dostanie dofinansowanie dla doktorantów. Stolica, wiadomo, przecież żadnych pieniędzy nie potrzebuje. Nie lubię zmieniać długofalowych projektów. Ale chyba zrobię wyjątek i zmienię ten szeroko zakrojony na życie plan. Nigdzie nie jadę, co – źle mi tu?!
E-mail od przemiłej kobiety z instytucji popularyzującej kulturę indyjską w Polsce: Czy jest pani zainteresowana zorganizowaniem wystawy zdjęć z pani podróży po Indiach? No, eee... hmm, oczywiście, tak, jestem zainteresowana, tak, chętnie się spotkam. Oczywiście, że jest mi miło i czuję się połechtana. Wymyślam więc temat, wybieram zdjęcia. Zastanawiam się nad podpisami, opisami i kolorami passe partout. A potem telefon: Wie pani co, na razie nic nie wiadomo, organizator nie potwierdził, i mamy ograniczony budżet... No wie pani, jak to jest, wszystko się może jeszcze zdarzyć, ale niczego nie obecuję – musimy zrobić selekcję. Tak, da znać. To się musi skończyc. Bo inaczej to się skończy źle.
niedziela, 29 marca 2009
Forgotten SMILE PINKI/Zapomniany oscarowy dokument
Pierwsze gorące dni zawsze witam gorączką. Nie inaczej jest i w tym roku. Przedzierając się więc przez piętrzące się wszędzie butelki z syropami, witaminy i akcesoria do inhalacji oraz mleko z czosnkem (fuj!) serwowane przez cudownie nadopiekuńczego chłopca, zapodam wam news nieco już przebrzmiały, zapomniany a nawet pomijany wręcz. Ale ważny i ciekawy. Chodzi o film o Indiach, który dostał Oscara. Ale nie, nie lękajcie się, nie będzie już o Slumdogu. Mowa o Smile Pinki, za który Oscara zdobyła amerykańska reżyserka Megan Mylan w kategorii najlepszy dokumentalny film krótkometrażowy. Jest to dokument o dziewczynce, która urodziła się ze szpecącą zajęczą wargą, która skazuje bohaterkę na izolację i wykluczenie z życia wioski. Każdego roku w Indiach rodzi się 35 tysięcy takich dzieci. A operacjami, które usuwają deformację górnej wargi i przywracają do życia wśród ludzi, zajmuje się - jak dowiedziałam się z filmu - jeden szpital (!).
Zajęcza warga naprawdę mało estetycznie wygląda. Górna warga dziecka jest na środku przecięta i tworzy szparę szeroką na 1 cm, sięgającą aż do nosa. Zajęcza warga uniemożliwia poprawne wysławianie się, bo powietrze źle przepła przez takie dziurawe usta. Rozwja się w życiu płodowym dzieci, których matki są m.in. niedożywione, piją alkohol i palą. Najwięcej dzieci z tą wadą rodzi się u Indian amerykańskch, najmniej w Afryce.
Zajęczą wargę usuwa prosta operacja, ale przecież nie stać na nią biednej rodziny 5-letniej Pinki z Uttar Pradesh, którą poznajemy w filmie. W wywiadzie dla Documentary.org Megan Mylan, reżyserka powiedziała: Wierzę, że im lepiej się znamy, tym lepszy jest świat. I mam nadzieję, że ludzie po obejrzeniu moich dokumentów poczują, zrozumieją życie ludzi mieszkających w innych częściach świata.
Rozumiemy coraz lepiej. Np. to, że warto być małą gwiazdą w Indiach. Podobnie, jak małym aktorom Slumdoga obiecano (na razie tylko) gładkie wejście do lepszego świata, mieszkania, opłacenie szkoły i studiów, oraz świetlaną przyszłość w ogóle, tak też Pinki skorzystała na byciu oscarową bohaterką. Otrzymała już od Sri Aurobindo Institute of Medical Sciences oraz The Aurobindo Institute of Management Science and Technology pełne stypendium do czasu ukończenia nauki. Mała będzie mogła wybrać jeden spośród wydziałów: medycznych, pielęgniarskich, dentystycznych, fizjoterapii, inżynierii, farmacji lub zarządzania.
Na razie 8-letnia Pinki wygląda nieźle, choć jest nieco nieśmiała i wstydzi się nawet powiedzieć namaste. Za to o kulisach operacji dużo opowiada w wywiadzie z reżyserką lekarz, który zoperował Pinki.
A tu jest do obejrzenia trailer nagrodzonego filmu.
Zajęcza warga naprawdę mało estetycznie wygląda. Górna warga dziecka jest na środku przecięta i tworzy szparę szeroką na 1 cm, sięgającą aż do nosa. Zajęcza warga uniemożliwia poprawne wysławianie się, bo powietrze źle przepła przez takie dziurawe usta. Rozwja się w życiu płodowym dzieci, których matki są m.in. niedożywione, piją alkohol i palą. Najwięcej dzieci z tą wadą rodzi się u Indian amerykańskch, najmniej w Afryce.
Zajęczą wargę usuwa prosta operacja, ale przecież nie stać na nią biednej rodziny 5-letniej Pinki z Uttar Pradesh, którą poznajemy w filmie. W wywiadzie dla Documentary.org Megan Mylan, reżyserka powiedziała: Wierzę, że im lepiej się znamy, tym lepszy jest świat. I mam nadzieję, że ludzie po obejrzeniu moich dokumentów poczują, zrozumieją życie ludzi mieszkających w innych częściach świata.
Rozumiemy coraz lepiej. Np. to, że warto być małą gwiazdą w Indiach. Podobnie, jak małym aktorom Slumdoga obiecano (na razie tylko) gładkie wejście do lepszego świata, mieszkania, opłacenie szkoły i studiów, oraz świetlaną przyszłość w ogóle, tak też Pinki skorzystała na byciu oscarową bohaterką. Otrzymała już od Sri Aurobindo Institute of Medical Sciences oraz The Aurobindo Institute of Management Science and Technology pełne stypendium do czasu ukończenia nauki. Mała będzie mogła wybrać jeden spośród wydziałów: medycznych, pielęgniarskich, dentystycznych, fizjoterapii, inżynierii, farmacji lub zarządzania.
Na razie 8-letnia Pinki wygląda nieźle, choć jest nieco nieśmiała i wstydzi się nawet powiedzieć namaste. Za to o kulisach operacji dużo opowiada w wywiadzie z reżyserką lekarz, który zoperował Pinki.
A tu jest do obejrzenia trailer nagrodzonego filmu.
poniedziałek, 23 marca 2009
Animals on Elephanta/Zwierzęta z wyspy Elefanta
We are all animals. These from Elephanta.
I jeszcze trochę a propos, z rozmów dziewcząt w różnym wieku: Najgorsi kochankowie to doktoranci jednak. Dziennikarze też raczej słabi. Najlepiej poznać kogoś w autobusie. Takiego zwykłego chłopaka. Wcale nie musi być oczytany, nie musi wszystkiego wiedzieć. Ciekawe doznania gwarantuje też Wydział Zarządzania UW – egzemplarze, jak w Paryżu.
sobota, 14 marca 2009
Boyle should share Oscars with woman!/Boyle powinien podzielić się Oscarami z kobietą!
Danny Boyle powinien podzielić się swoimi Oscarami. Z kobietą. Tak uważają w każdym razie amerykańskie feministki. I mają pewnie rację, bo w produkcji oscarowego dzieła udział miała Loveleen Tandam, określana jako reżyser towarzyszący.
35-letnia Tandam przetłumaczyła scenariusz na hindi i sama nakręciła kilka scen. Ona także wybierała dzieci ze slumsów do głównych ról. Zdaniem Lisy Huttner, feministycznej działaczki z organizacji Support Women Artist Now (SWAN), to ważna zasługa i artystka powinna dzielić z Boyle'em zaszczyty.
Loveleen jednak jest bardzo skromna i niekoniecznie identyfikuje się z feministkami. W wywiadzie dla WOMAN - dodatku do tygodnika India Today - opowiada o początkach współpracy z Boyle'm. Tuż po tym, jak skończyła pracę z Mirą Nair w Bombaju (Vanity Fair, Monsoon Wedding), dostała telefon z działu produkcji Slumdoga. Nie była za bardzo zainteresowana banalnym pomysłem, ale w samolocie do Delhi przeczytała scenariusz. I zachwyciła się.
Kiedy film nominowano do Oscarów, krytycy zaczęli domagać się nominacji także dla niej. Nie chcąc wywoływać kontrowersji i dyskusji wokół swojej osoby, Tandan napisała list do Akademii Filmowej, w którym zrezygnowała z osobistej nominacji. Dlaczego? Czyżby sądziła, że jej praca nie zasługuje na nagrodę? Czy też jako wielkoduszna kobieta indyjska woli pozostać w cieniu mężczyzny? Czy też jest po prostu skromna?!
Przypomnijmy. W 81-letniej historii oscarowych nagród tylko trzy razy nominowano kobiety-reżyserki. Pierwszą z nich była Lina Wertmueller nominowana w 1975 roku czterokrotnie za film Seven Beauties. W 1993 roku Jane Campion, uznawana za przedstawicielkę feministycznego nurtu kina, zgarnęła statuetkę za najlepszy scenariusz do filmu Fortepian. I jeszcze Sofia Coppola nagrodzona za scenariusz do Lost in translation w 2004 roku. Tak, kobiety, Żydzi i czarni to wciąż grupy najbardziej dyskryminowane społecznie. Wystarczy dodać, że szacowna Akademia Filmowa w swej historii tylko jeden raz nominowała czarnoskórego reżysera. Jest nim nieżyjący już John Singleton. W 1991 roku nominowano jego film Chłopaki z sąsiedztwa. A ja ostatnio obejrzałam film Miasto gniewu Paula Haggisa. To film sprzed 4 lat, ale bardzo boleśnie pokazuje jak silny w USA wciąż jest rasizm.
A o tym, że Loveleen Tandan jest konsekwentna, uparta i realizuje, to co sobie założyła, niech zaświadczą fakty. Kiedy Deppa Mehta kręciła Earth, Tandam, początkująca wówczas w branży filmowej, dzwoniła do ekipy przez kilka dni, kilkakrotnie nagrywając się na automatyczną sekretarkę. Aż w końcu ktoś oddzwonił. Powiedziała, ze chce pracować z Mehtą i już. I pracowała. Mimo, że ekipa została obsadzona i nie było dla niej dodatkowego budżetu. Tandan pracowała więc za darmo. Na pewno nic nie starciła. Właśnie pisze scenariusz do pierwszego całkowicie swojego filmu. Ciekawe, jakie dzieło spłodzi tak skromna reżyserka.
Loveleen (z prawej) z aktorami Slumdoga.
Fot. Za www.ixteca.info
35-letnia Tandam przetłumaczyła scenariusz na hindi i sama nakręciła kilka scen. Ona także wybierała dzieci ze slumsów do głównych ról. Zdaniem Lisy Huttner, feministycznej działaczki z organizacji Support Women Artist Now (SWAN), to ważna zasługa i artystka powinna dzielić z Boyle'em zaszczyty.
Loveleen jednak jest bardzo skromna i niekoniecznie identyfikuje się z feministkami. W wywiadzie dla WOMAN - dodatku do tygodnika India Today - opowiada o początkach współpracy z Boyle'm. Tuż po tym, jak skończyła pracę z Mirą Nair w Bombaju (Vanity Fair, Monsoon Wedding), dostała telefon z działu produkcji Slumdoga. Nie była za bardzo zainteresowana banalnym pomysłem, ale w samolocie do Delhi przeczytała scenariusz. I zachwyciła się.
Kiedy film nominowano do Oscarów, krytycy zaczęli domagać się nominacji także dla niej. Nie chcąc wywoływać kontrowersji i dyskusji wokół swojej osoby, Tandan napisała list do Akademii Filmowej, w którym zrezygnowała z osobistej nominacji. Dlaczego? Czyżby sądziła, że jej praca nie zasługuje na nagrodę? Czy też jako wielkoduszna kobieta indyjska woli pozostać w cieniu mężczyzny? Czy też jest po prostu skromna?!
Przypomnijmy. W 81-letniej historii oscarowych nagród tylko trzy razy nominowano kobiety-reżyserki. Pierwszą z nich była Lina Wertmueller nominowana w 1975 roku czterokrotnie za film Seven Beauties. W 1993 roku Jane Campion, uznawana za przedstawicielkę feministycznego nurtu kina, zgarnęła statuetkę za najlepszy scenariusz do filmu Fortepian. I jeszcze Sofia Coppola nagrodzona za scenariusz do Lost in translation w 2004 roku. Tak, kobiety, Żydzi i czarni to wciąż grupy najbardziej dyskryminowane społecznie. Wystarczy dodać, że szacowna Akademia Filmowa w swej historii tylko jeden raz nominowała czarnoskórego reżysera. Jest nim nieżyjący już John Singleton. W 1991 roku nominowano jego film Chłopaki z sąsiedztwa. A ja ostatnio obejrzałam film Miasto gniewu Paula Haggisa. To film sprzed 4 lat, ale bardzo boleśnie pokazuje jak silny w USA wciąż jest rasizm.
A o tym, że Loveleen Tandan jest konsekwentna, uparta i realizuje, to co sobie założyła, niech zaświadczą fakty. Kiedy Deppa Mehta kręciła Earth, Tandam, początkująca wówczas w branży filmowej, dzwoniła do ekipy przez kilka dni, kilkakrotnie nagrywając się na automatyczną sekretarkę. Aż w końcu ktoś oddzwonił. Powiedziała, ze chce pracować z Mehtą i już. I pracowała. Mimo, że ekipa została obsadzona i nie było dla niej dodatkowego budżetu. Tandan pracowała więc za darmo. Na pewno nic nie starciła. Właśnie pisze scenariusz do pierwszego całkowicie swojego filmu. Ciekawe, jakie dzieło spłodzi tak skromna reżyserka.
Loveleen (z prawej) z aktorami Slumdoga.
Fot. Za www.ixteca.info
poniedziałek, 9 marca 2009
2 milion dollars for Gandhi's shoes/2 miliony dolarów za sandały
Kupił je 5 marca na aukcji w Nowym Jorku indyjski przedsiębiorca Vijay Mallaya, właściciel linii lotniczych Kingfisher i piwa o tej samej nazwie. Były tyle warte - powiedział BBC jego nowojorski przedstawiciel Toni Bedi. W zestawie obok butów znalazły się jeszcze druciane okulary Bapu, zegarek kieszonkowy Zenith z 1910 r. oraz miska i talerz, z którego Gandhi jadł ostatnie czapati przez śmiercią w 1948 roku.
Do tej aukcji nie chciał dopuścić wnuk Gandhiego - Tushar Gandhi, twierdząc, że to obraza dla pamięci o pradziadku - żeby tak sprzedawać rzeczy, które są bezcenne. Nie pomogła też decyzja sądu w New Delhi nakazująca wstrzymanie aukcji. Prawo indyjskie nie obowiązuje w USA - proste, prawda?
Nie udało mi się dowiedzieć, w jaki sposób amerykański wielbiciel Gandhiego James Otis wszedł w posiadanie owych skarbów. Ale w GW Jacek Pawlicki napisał, że Otis proponował, że zwróci Indiom ich narodowe dziedzictwo za darmo, jeśli rząd z Delhi obieca, że zwiększy wydatki na pomoc swoim głodującym obywatelom z 1 do 5 procent PKB, i ograniczy jednocześnie wydatki na zbrojenia. Propozycje te władze indyjskie uznały za zamach na suwerenność. I nie pomogły argumenty Otisa, że Gandhi byłby dumny, gdyby rząd zdobył się na takie (nie wiem, czy ekonomicznie możliwe) gesty. No nic z tego.
Ja za to chętnie przeznaczyłabym 5 procent moich dochodów na biedne indyjskie dzieci. Albo na jednego Indusa chociaż. Wiem nawet, na którego. A moje sandały z Bombaju kosztowały co prawda mniej niż 2 miliony dolarów, ale też są sporo warte, wszak kilkakrotnie poniosły stopy me umęczone przez chodniki tego miasta zakurzone. Raz były nawet w galerii sztuki. Można licytować.
PS Okulary też mam. Nowe. I - jak na girl power przystało - czerwone. Nie na sprzedaż.
Fot. Brendan McDermid Reuters za www.gazeta.pl (1)
piątek, 6 marca 2009
PINK CHADDIS/RÓŻOWE MAJTKI indyjskich feministek
Bip podesłał link: To będzie szokujące. Umieść to na blogu, choć pewnie już o tym słyszałaś. Tak, czytałam o tym też u Jacka i Natalii. Co takiego stało się w nadmorskim Mangalore? Pewnego dnia, a było to pod koniec stycznia około godziny 16 czasu indyjskiego, samozwańcza policja moralna zaatakowała pub w w centrum miasta Mangalore w stanie Karnataka. 40 ludzi wyrzuciło z pubu kilka dziewczyn narodowości indyjskiej, ciągnąc je za włosy i traktując dość brutalnie. Dwie z nich trafiły do szpitala z poważnymi obrażeniami. Dlaczego i kto je zaatakował? Odpowiadają za to przedstawiciele fanatycznej organizacji religijnej Sri Ram Sene, którego nieformalną bojówką jest właśnie owa policja moralna.
Uważają oni, że kobietom nie wolno samym przesiadywać w pubach. Zdaniem Pramoda Muthalika, szefa organizacji, takie zachowanie zagraża tradycji Indii. Ochrona kobiet przed złem zachodniej kultury jest naszym prawem - uważa Muthalik. Sądzi on też, że Indie nie mogą przyjmować obcej kultury pubowej, która deprawuje społeczeństwo, a już za całkowicie niedopuszczalne uznaje sytuację, w której kobieta samotnie siedzi w miejscu, w którym sprzedaje się alkohol. Taka kobieta jest bezczelna i puszczalska.
Jesteś w parze? Idziesz do ołtarza!
Pramod Muthalik najwyraźniej ma misję ratowania Indii przed moralnie złymi wzorcami reszty świata. Postanowił też bojkotować Dzień Świętego Walentego. Zapowiedział, że jeśli tego dnia spotka parę, która publicznie będzie wyrażała swoje uczucia, siłą zaprowadzi ją do najbliższej świątyni i zmusi do zawarcia małżeństwa. "Bezczelne i puszczalskie" kobiety z siostrzanego do Mangalore miasta Bangalore w odpowiedzi na taką zapowiedź postanowiły wysyłać Muthalikowi różowe, staroświeckie majtki. Nie wiadomo, ile dokładnie majtek dostał, ale przypuszcza się, że mało który współczesny celebryta płci męskiej zebrał tak pokaźną kolekcję różowej damskiej bielizny.
Z powodu swoich przekonań Pramod Muthalik uznany został też za najgorętszego mężczyznę lutego. I też jest na okładce VOGUE'a! Co prawda wykonanej przez niejakiego Manisha, ale zawsze.
Różowe majtki protestują
W Bangalore powstał też ruch PINK CHADDI (chaddi to majtki w jęz. hindi). Zajrzyjcie koniecznie na ich stronę!
Oj, będzie się działo. Na 7 i 8 marca aktywistki i aktywiści z PINK CHADDI planują różne akcje: będą rozdawać plakaty nawołujące do reagowania na przemoc wobec kobiet, zbierać podpisy pod petycją do władz stanu Karnataka. Odbedą się też indyjskie manify przed głównym gmachem policji w Bangalore, a także w innych miastach. A wieczorem performance i koncerty.
To wszystko byłoby może nawet trochę zabawne, gdyby nie fakt, że ataki na kobiety w indyjskich pubach i klubach powtarzają się. Ten jeden incydent w Mangalore paradoksalnie wywołał lawinę innych w Bangalore. A Bangalore to prężnie rozwijający się ośrodek ekonomiczny i przemysłowy, czyli światła metropolia. To trzecie co do liczby ludności indyjskie miasto (5,5 mln mieszkańców) i drugie po Bombaju miasto z największą liczbą ludzi potrafiących czytać i pisać. I największe w Indiach skupisko przemysłu IT, instytutów badawczych i szkół. Bardzo jestem ciekawa co tam się w ten weekend wydarzy.
Tymczasem do zobaczenia w niedzielę pod PKiN.
niedziela, 1 marca 2009
WATER finally in Poland/Film WATER w Polsce!
Wszystko zacznie się 23 marca. Codziennie przez tydzień o godz. 18.30 w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Bydgoszczy, Szczecinie, Wrocławiu, Łodzi i Zabrzu w Multikinach do obejrzenia będą filmy indyjskie. I to nie tylko produkcje bollywoodzkie. Niestety całej trylogii Deepy Mehty nie zobaczymy, ale za to festiwal rozpocznie pokaz Water. Poruszająca historia 8-letniej dziewczynki, której mąż umiera, więc trafia ona do aśramu dla wdów. Za muzykę do filmu odpowiedzialny jest ten sam człowiek, który właśnie zgarnął 2 statuetki za muzykę do Slumdoga. Czyli genialny A. R. Rahman. Oto próbka jego koncertowych umiejętności:
A tu jest repertuar festiwalu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)