niedziela, 24 stycznia 2010

Sex-selective abortion/W Indiach chłopcy mają lepiej



Dziś w Indiach obchodzony jest Dzień córki. W ten sposób władze Indii chcą walczyć z niestety wciąż aktualnymi praktykami zabijania nowonarodzonych dziewczynek. To niestety się dzieje, najczęściej w wioskach, ale też w miastach.W wioskach rodziny zabijają już urodzone dziewczynki, w miastach bogatsi decydują się na aborcję po wcześniej wykonanych badaniach prenatalnych, na które wioskowe rodziny po prostu nie mogą sobie pozwolić. Dlaczego tak się dzieje? Otóż dziewczynka się po prostu nie opłaca. Córka w przyszłości wyjdzie za mąż, a obowiązkiem rodziny jest zapewnienie jej posagu. Są jakieś regulacje dotyczące jego wysokości, nie mam niestety o nich pojęcia, poza tym, że całej rodzinie przyszłego męża trzeba sprawić prezenty, najlepiej, żeby były ze złota. Wielu rodzin nie stać więc na posiadanie córki. A jak już ją mają, to najczęściej nie posyłają jej do szkoły, albo dostaje ona tylko podstawową edukację. Przeciętna nastolatka spędza swój wiek cielęcy z mamą, towarszysząc jej w kuchni, codziennych wycieczkach na targ warzywny (jeśli akurat rodzinę na stać na zakupy), do sklepów z materiałami, gdzie wybierają tkaniny na ubrania dla siebie, ojca i braci. Czas płynie też przed domem, gdzie kucają, czyszcząc kuchenne naczynia piaskiem. Generalnie od małego przyswajają sobie wszystkie umiejętności gospodyni domowej. Przecież właśnie tym będą się zajmowały, kiedy po ślubie pójdą mieszkać do rodziny męża. Zaczną gotować, prać i opiekować się starą teściową, której poziom miłości będzie zależał od wysokości wniesionego posagu synowej. Tak, to są oczywiście uogólnienia w dużym stopniu. Ale odniosę się do rodziny, którą osobiście poznałam, i o której pisałam tu już nie raz. Mimo że do biednych nie należy (ojciec jest właścicielem sklepu z pamiątkami), to do szkoły chodzą tylko dwaj synowie, a trzy nastoletnie córki pomagają mamie. Wystarczyłoby zupełnie, gdyby pomagała jedna. Mógłby też mamie pomgać jeden syn. Jak bardzo moje myślenie jest nierealne i niedostosowane do różnic kulturowych pokazała mi niedawna wymiana wiadomości z jednym z tych synów. Temat naszej korespondencji krążył wokół mam i tego, jak to jest, kiedy ich zabraknie, znajomy dopytywał, jak radzimy sobie bez mojej mamy. Poradziłam chłopakowi, żeby pomagał swojej mamie i żeby doceniał to, co robi i ona i jego siostry. Na co on zapytał z rozbrajającą szczerością i ciekawością „Co masz na myśli?”. Dla mężczyzny a potem chłopaka w Indiach oczywiste jest, że miejsce kobiety jest w domu. To jest tak naturalne jak to, że jego miejsce jest poza domem. Znamy to, prawda? Patriarchat w wersji hinduskiej. I niewiele pomagają w Indiach ruchy kobiece spod znaku Women Empowerment India, które tylko podkreślają siłę kobiety poprzez jej pracę domową właśnie, a w wioskach pracę na polu. Ciekawe, co by powiedzieli Indusi, gdyby zaproponować im nasze postulaty płacenia kobietom za ich prace domowe.

Córki, jeśli już są, to lekko nie mają. W 2005 roku pojawiły się badania naukowe, z których wynikało, że powodem większej liczby męskich potomków w Indiach jest zakażenie żółtaczką typu B ich matek. Kobiety będące jej nosicielkami rodzą ponoć 1,5 raza więcej chłopców niż dziewczynek. Z badań tych jednak wycofano się osatnio, porównując pod względem płci populacje azjatyckie z afrykańskimi, gdzie nie obserwuje się przewagi mężczyzn. Dlatego badacze nad aborcją ze względu na płeć doszli do – jakże odkrywczego – wniosku, że mniejsza liczba dziewczynek musi być wynikiem kulturowych obciążeń.

Trudno się dziwić kobietom, że nie chcą złego losu dla córek. Chociaż szczerze wątpię w to, że kobiety decydują się na aborcję lub zabicie narodzonych dziewczynek z własnej woli. Lęk przed zapewniem posagu córce jest na tyle wielki, że w trudnych sytuacjach na aborcję nalega cała rodzina. Matki ulegają. Tymczasem córki, które się jednak rodzą, siedzą w domach. A gdyby poszły do szkoły, gdyby zdobyły zawód, gdyby to idiotyczne prawo posagowe przestało rządzić życiem rozrodczym kobiet, te mogłyby pracować i same się utrzymywać. Poza tym, dlaczego to kobieta ma obdarowywać rodzinę męża?! Jakby jej robili łaskę, że ją na swe łono przyjmują, oczekując jednocześnie, że z jej łona wyjdą silni i zdrowi mężczyźni, którzy zapewnią byt całej rodzinie. Złoszczę się, kiedy o tym myślę. I nasuwa mi się znowu odniesienie do naszej rzeczywistości i do tego, o co walczymy. Tu feministki domagają się prawa do aborcji, a w Indiach kobiety są do niej zmuszane. Te, które na to stać – zarówno pod względem materialnym jak i duchowym – wytaczają potem mężom procesy.To oczywiście rzadkość.

O aborcji dziewczynek opowiada ten reportaż. Bohaterką jest kobieta o imieniu Sandhy, która stara się przekonywać kobiety do rodzenia i opiekowania się dziewczynkami. Nie zawsze jej się to udaje. Dlatego prowadzi też dom dla niechcianych dziewczynek. Ze względu na drastyczne sceny odradzam oglądanie młodym matkom lub kobietom w ciąży.



Kolejne części filmu są tu
i tu.

Dlaczego akurat na święto córek wybrano 24 stycznia? Tego dnia w 1966 roku Indira Gandhi zaczęła swoje oficjalne urzędowanie jako premier Indii. Kobieta - a jednak u władzy. Rząd chce przez taki wybór daty powiedzieć, że może więc nie warto dziewczynek jednak zabijać, bo przecież są i pozytywne przykłady na to, że kobieta i może do czegoś dojść. Słabe, naprawdę. Jakby wartość życia ludzkiego mierzyć tym, co się osiągnie w ewentualnej przyszłości. Wiem, oczywiście, że rząd chciał na pewno dobrze, że chodziło o pozytywne skojarzenie, ale wyszło chyba dość banalnie. Powinien chyba raczej ustanowić nowe prawo dotyczące posagów i dotrzeć z informacją do wszystkich wiosek. I wprowadzić obowiązek szkolny dla wszystkich do - powiedzmy - 16 roku życia, dopłacać szkołom i rodzinom kształcącym dzieci. Są to chyba jednak zbyt daleko idące społecznie postulaty.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Salaam Bombay hurts/Film, który boli

Wcale już nie chcę jechać do Indii. Naprawdę. Po obejrzeniu tego filmu. Zastanawiam się, jak bardzo inaczej ułożyć się mógł mój związek z Indiami, gdybym ten film obejrzała dwa lata temu. Mam tylko nadzieję, że to niechęć chwilowa, jak słabość chwilowa.

Film - jak to zwykle u Miry Nair - społeczny, mocno jątrzący i pokazujący prawdziwe, ciemne oblicze Indii. Choć może nie powino się używać słowa zwykle akurat w tym przypadku, bo to debiut reżyserki, który przesądził pewnie o tematach, jakie Nair podejmowała później. Danny Boyle wcale nie był prekursorem w zatrudnianiu w filmie prawdziwych dzieci z prawdziwych slumsów. Prawdziwe, biedne i bezdomne dzieci pracuwały w 1988 roku przy Salaam Bombay u Miry Nair.

To głównie dzieci grają tu pierwszoplanowe role. Ale bohaterów jest kilku: mały Krishna, na którego historii osnuta jest fabuła. Jest też Ciulim, z którym Krishna się zaprzyjaźnia. Ciulim to nieudolny dealer, który więcej sam spala haszyszu niż sprzedaje, za co w końcu zostaje wylany z pracy przez humanitarnego szefa, który w ramach kary smaga go jedynie kilkanaście razy skórzanym pasem. Ciulim jest narkomanem i stacza się coraz bardziej. Kto mu pomaga? Krishna. Beznadzieja sytuacji Ciulima jest dojmująca jak sytuacja każdego narkomana. Smutek kroić można nożem na jego widok, smród niemal czuć z ekranu, kiedy się patrzy na jego brudne ubranie i żałośnie wykrzywioną twarz. Dlatego m.in. nie lubię używek. Chwila przyjemności okupiona zeszmacaniem się i traceniem kontroli nad sobą. I dlatego może miejsce ma objawiająca się już teraz tylko ciszą dezaprobata za każdym razem, kiedy jeden bliski mi człowiek pali marihuanę z narkotyzującymi się od dawna i regularnie kolegami. Nie lubię, uważam, że to jest głupie po prostu, że to jest oszukiwanie psychiki, otumanianie się chwilowe, zamulanie, odsuwanie na bok niewygodnych myśli, a wszystko pod nędznym dość pretekstem wyluzowania się. Sama zapaliłam może kilka razy w życiu i za każdym razem było mi nieswojo i duszno, a za jednym razem - a było to w czasach licealnych - rozbolało mnie tak serce i wpadłam w panikę tak silną, że chciałam wzywać pogotowie. Co prawda kilka chwil wcześniej widziałam jelenie. Byly całkiem przyjaźnie nastawione i biegały sobie po schodach domu, w którym trwała impreza. Jelenie, co ciekawe, widziała też wtedy moja przyjaciółka, choć w rzeczywistości żadnych jeleni oczywśicie nie było. Od tamtej pory narkotykom wszelkim stanowczo mówię NIE. I nawet w Indiach nie skusiłam się, by spróbować tamtejszego shitu. Może to przejaw braku otwartości umysłu albo skrajnego sztywniactwa, ale to, co się dzieje u
naszych sąsiadów trochę mnie śmieszy, ale też trochę przeraża.
Ale wróćmy do Bombaju. Ważnymi bohaterkami są też mała Manju i jej matka Rekha, prostytutka, która staje się na czas pobytu Krishny także trochę matką Krishny. Miał się z nią ożenić ojciec jej dziecka, quasiszef burdelu (szefową jest oczywiście kobieta, burdelmama z prawdziwego zdarzenia), czyli Baba, sutener i boss sprzedawców narkotyków w dzielnicy czerwonych latarni w Bombaju. Tego ostatniego zagrał piękny hinduski odpowiednik naszego Jeana Reno, czyli Nana Patekar, który teraz wygląda tak (w Salaam Bombay wyglądał jeszcze lepiej, ale cóż począć - jak może w 2010 roku wyglądać ktoś, kto urodził się 1 stycznia 1951 roku):



Ale jak się pewnie domyślacie mimo wyglądu amanta Baba to zwykła świnia, która bez skrupułów najmuje dzieciaki do brudnej roboty i wypożycza dziewice od burdelmamy. Baba nie daje ani grosza błagającym go o pieniądze dzieciakom, za które chcą kupić działkę dla dogorywającego Ciulima. Ten wątek jest poruszający, nie napiszę, co się wydarza dalej, bo może zechcecie obejrzeć film. Powiem tylko, że to, co obejrzałam sprawilo, że nie chcę wracać do Indii. Słabość chwilowa, jak już mówiłam. A może nikogo ten film już nie porusza? Sądzę jednak, że rzeczywistość indyjska sprzed 12 lat chyba jednak jest wciąż aktualna. Mira Nair jak zwykle genialnie zagrała na uczuciach. Wie co wzrusza i co najbardziej boli. W 1988 roku film zdobyl zlotą Palmę w Cannes. Polecam, jeśli jeszcze nie znacie.



Fot.: www.hindilyrics.net/profiles/nana-patekar.html

wtorek, 29 grudnia 2009

Travel Photographer of the Year: India

Znamy zwycięzców konkursu fotograficznego Travel Photographer of the Year 2009. W kategorii Homeland zwycięzcą jest, panie i panowie, obywatel Indii Poras Chaudhary!
Laureat jest fotoreporterem-samoukiem urodzonym w Kurukshetra – małej miejscowości w północnych Indiach. Zdjęcia zaczął robić zaledwie 4 lata temu, a już zdobył kilka ważnych międzynarodowcyh nagród fotograficznych.

Oto dwa z czterech nagrodzonych zdjęć:




Resztę jego tętniących kolorami i energetycznie wibrujących zdjęć możecie obejrzeć na stronie laureata: www.poraschaudhary.com


PS W Nowy Roku życzę wszystkim tu zaglądającym nie tylko wielu udanych kadrów, ale też dobrze dobranych słów, a czasem milczenia. I poczucia, że jest OK. Że jest miłość i ciepło i ktoś, komu można opowiadać swoje sny, nie narażając się przy tym na śmieszność, albo na zbyt szybką zmianę tematu. No, takie proste życzenia: niech będzie OK.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Weekend in Bombay



Prezent gwiazdkowy. Weekend in Bombay.
Rytmiczne pulsowanie największego indyjskiego miasta towarzyszyło nam w samochodzie podczas wypraw na mazowieckie pola. Płyta nr 1: Saturday. Sobota kipi energią, jeszcze to i to, i Colaba i pociąg podmiejski i już jest wieczór i modny klub i noc pachnie Armanim a nie kadzidełkami i kwiatami.

Płyta nr 2: Sunday. Spokojnie, to jeszcze ranek. Senny początek dnia i kawa z kardamonem na. Kardamon zbawienie działa na ból głowy i delikatnie orzeźwia. Miarowe stukanie w table w Monsoon Malabar w wykonaniu Bombay Dub Orchestra brzmi jak krople deszczu uderzające o przednią szybę samochodu. Taki dzień zaczyna się o 15, mamy na wszystko czas, jeszcze zdążymy odpisać na zaległe e-maile, zrzucić zdjęcia do komputera, pójść na spacer, nastawić pranie, poleżeć z książką. I już jest ciemno, już znowu jest noc, ale jak bardzo inna od tej poprzedniej.




Na składance Weekend in Bombay. jest wersja bardziej elektroniczna, niż ta powyżej. Płyta bardzo przyjemna, z nienajgorzej dobranymi utworami, co jest miłą odmianą w morzu różnych muzycznych składanek w stylu "Lazy Hours". Choć nie brakuje na tej płycie też smętnych bollywoodzkich podkładów, rzewnych zawodzeń kobiecych, zranionych głosów i tęsknych brzmień cymbałek, które wrzucam do folderu nazwanego NUDA. Tak, jak 8-letni chłopcy, którzy do takiego własnie wzgardzonego folderu wrzucali w tegoroczną noc wigilijną wszystkie inne prezenty, które nie były PSP.

czwartek, 10 grudnia 2009

My dad went holy/Mój tata został świętym

Zapytałam kilka dni temu znajomego z Kalkuty ot tak, co słychać. A on mi na to, że w sumie to nic specjalnego, poza tym, że mój tata właśnie został świętym. Więc odpisałam mu, że moja mama też właśnie została świętą.

Bo z pewnością została. 3 miesiące temu. Na zawsze chyba zapamiętam datę pogrzebu złożoną z samych dziewiątek. To, co w związku z tym czułam i czuję nadal jest nie do opisania, a przynajmniej nie tu. A na pewno jeszcze nie teraz. Nie umiem, choć chcę. Przymierzam się do napisania tu o mamie, ale za każdym razem poddaję się. Po co i tak smutnym ludziom przekazywać ten mój wielki smutek. To nie do blogowania temat. Ani do rozmów codziennych. Proste pytanie "co u ciebie?" stało się ostatnimi czasy kłopotliwe. Bo u mnie tylko jedno, a o śmierci ciężko mówić, także dlatego, że temat ten wywołuje u większości ludzi kolejno zakłopotanie, zmieszanie, próbę współczucia i zmianę tematu. Kiedy jeden znajomy chłopak z Bodhgai dowiedział się, co się stało, co kilka dni dzwonił, pytając "Aga, how do you feel? How is your dad? Can I do something for you? My mum sends you love." Inaczej, niż tu. Najwięcej zrozumienia dostałam od tych, którzy już stracili kogoś bliskiego. Sama kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy śmierć. Listopadowe święta były zwykle ponure, że najchętniej wyjeżdżałabym. Lubiłam tylko zapach lampek i widok łuny unoszącej się nad cmentarzem. Ale nie miałam z kim na tym cmentarzu rozmawiać. Teraz jest inaczej. Z drugiej strony trudno się przecież dziwić ludziom, których mechanizmy psychiczne obronne są chyba tak skonstruowane, że raczej unikać będą prawdziwego smutku. I nie można ich winić za to, że wolą cieszyć się życiem.

Temat śmierci tak nie nadaje się do blogowania, jak chyba nie do e-maila nadaje się historia śmierci taty tego znajomego z Kalkuty. Taty, który został świętym. Poszedł w góry, żeby tam umrzeć. Kiedyś był to zwyczaj często praktykowany w Indiach. Dziś spaść z góry w przepaść idą tylko ci, którzy z różnych względów nie chcą, by rodzina spalila ich ciało. Ojciec mojego znajomego nie chciał i zakomunikował to synowi. Bardzo mnie poruszyła ta historia, ale nurtuje mnie. Jest to też bardzo krótka historia, bo znajomy pisze, że na razie nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Later. Jakaś absurdalna metafizyka tego zwyczaju bardzo działa na moją wyobraźnię. Zastanawiam się, kiedy starszy człowiek czuje, albo wręcz wie, że to już? Że właśnie powinien się ubrać, wyjść i iść? (Moja mama nic nie wiedziała. A na pewno my nie wiedzieliśmy. I jeszcze miała tyle zrobić: pogratulować wnuczce dostania się na pedagogikę i poznać kolejne wnuki, usiąść w nowym fotelu, nakrzyczeć na ojca, że znowu usnął przed telewizorem, pojechać na wczasy nad morze, uszyć mi sukienkę). Podobno jakieś plemiona Ameryki Łacińskiej praktykują i dziś takie umieranie. A może są to Inuici? Eskimosi, którzy umierają na lodowej pustyni. Ale góry? Czy to jest forma samobójstwa? Nie jest to eutanazja, bo nie ma w tym udziału drugiego człowieka. Wszak przyśpiesza się koniec, spadając ze skały. Taki podróżnik wie dobrze, że kamień łatwo może odłamać się pod stopą. Wszak idzie świadomie ku końcowi, poddając się bezwiednie temu, co może się w drodze wydarzyć. I dlaczego?

Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.*

A przecież to ludzka sprawa – ta śmierć. Zdarzy się każdemu, tak jak zdarzyła się i tu, na blogu, kilka postów wcześniej, kiedy pisałam o śmierci wujka (starszego brata mamy), i potem, w lipcu, kiedy musiałam wrócić wcześniej z wakacji, żeby ostatni raz ucałować babcię (mamę mojej mamy). Więc powinnam się oswoić. Głupio to brzmi w tym kontekście - oswoić. Jakby chodziło o zdziczałego psa, który nieufny pałęta się po lesie, bo ktoś go tam przywiązał sznurkiem do drzewa, który on odgryzł, albo o fokę, którą gdzieś na Helu złapali pracownicy Fokarium, żeby rozmnożyć, a potem wypuścić na wolność ją i jej dzieci.

Więc nie umiem o tym napisać. Mogę powiedzieć tylko, że w pełni rozumiem już znaczenie słowa 'nieodwracalne'. I nie będę też mówić, że mama była najcudowniejsza z tymi swoimi słabościami i chorym sercem. I że nasze serca wprost krwawią z bólu i tęsknoty za nią i łzy nam lecą z oczu, kiedy myślimy o zbliżających się świętach. Bo przecież nie powiem tu też, że spora część rozmów rodzinnych krąży teraz wokół tego, w jaki sposób i w jakich okolicznościach mama właśnie nam się śniła i co chciała przez to powiedzieć, albo co akurat mówiła całkiem wprost. To są piękne sny. Mama mówi do nas ciągle – koniecznie np. radzi zrobić badanie krwi, odradza przeprowadzkę, pokazuje, do której szafki schowała taką blaszaną puszkę z etykietą "HERBATA INDYJSKA", której szukaliśmy kilka dni. Taką mamy komunikację. Jest taki młody człowiek, dziennikarz, który określa się jako "katol z betoniarki" (sam tak na swoim blogu napisał), nazywa się Szymon Hołownia. Nie zgadzam się ze wszystkim, co pisze, bo to jednak - jak napisałam – młody człowiek. Ale w książce, którą właśnie połknęłam i wracam do niej ciągle pt. "Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" twierdzi, że trzeba dać zmarłym pójść w swoją stronę, którąkolwiek bądź, nie trzymać ich przy sobie, nie prosić o radę, nie zadawać pytań, licząc, że odpowiedzą nam np. we śnie. Nie pytamy, ale otrzymujemy odpowiedzi. Niektórzy uważają, że te sny to tylko projekcja naszych myśli wymieszanych ze wspomnieniami. Może i tak. Ale ja wiem, że mama dalej ma na nas oko, dowodzi i dzielnie zarządza rodziną – tylko że z naszych snów. Dzięki, mamo.

I jeszcze zacytuję fragment wiersza Margaret Atwood z tomu NAMIOT.
Wiersz ma tytuł "Przywróćcie Mamę: Inwokacja"


Przywróćcie Mamę,
piekącą chleb Mamę,
w wykrochmalonym fartuszku w kratkę,
takim, jak fartuszki, które szyliśmy dla niej
na zajęciach praktycznych
i wręczaliśmy jej jako niespodziankę
na Dzień Matki

Mamę, która nie miała pracy
bo i po co miałaby mieć (...)
która uśmiechała się słabym uśmiechem roboczego wołu na uwięzi,
gdy przemykaliśmy koło niej,
przepełnieni pewnością i pogardą,
i silnym postanowieniem, by nigdy nie być jak ona.

(...)

Brak nam Ciebie, Mamo,
chociaż besztano cię z niezłym zyskiem w czasopismach i książkach
za kompletne psucie swoich dzieci
– czyli nas –
nie dość mocnym ich kochaniem,
kochaniem ich zbyt bardzo,
zbyt silnym domaganiem się, by cię kochały,
jakąś dysfunkcją w kochaniu



* Cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej "Nic dwa razy się nie zdarza"
Fot. Kwiaty w ogrodzie Ś.P. dziadka mojego chłopaka.

sobota, 21 listopada 2009

My pictures in this book/ Ładne zdjęcia w książce "Nie tylko Bollywood"

Jest już książka, w której są też moje zdjęcia z Indii! Wydało ją 19 listopada wydawnictwo, które się nie opłaca, czyli Ha!Art. Tom ukazał się w cyklu Linia Filmowa.



Co prawda czekam na egzemplarz autorski, który jeszcze do mnie z Krakowa nie dotarł, a w stolicy książki nie ma ani w Empikach, ani w Trafficu, ale będzie od środy. Niecierpliwi mogą ją już zamówić (za 40 zł) w sklepie internetowym Ha!Artu.
Cieszę się i polecam.


Bombaj, miasto przemysłu bollywoodzkiego i slumsów

poniedziałek, 16 listopada 2009

Don't go to India if you don't like people/Kto nie lubi ludzi, niech do Indii nie jedzie

Ten blog jest bez sensu.

Tak przynajmniej wynikałoby z początku tej książki.



Bo jej pierwsza strona zniechęca do tego, co robię na tym blogu od ponad roku: próbuję zrozumieć, usystematyzować, nadać strukturę, zanalizować, oswoić, przyłożyć do znanych kategorii postrzegania świata, zdefiniować według europejskich standardów, przełożyć na zrozumiały język ten cały, hipnotyzujący indysjki chaos.

Jean-Claude Carriere, autor wydanego właśnie Alfabetu zakochanego w Indiach odwodzi od tego pomysłu i ostrzega, że to wszystko jest po prostu niemożliwe.

A Kto nie lubi ludzi, niech nie jedzie do Indii. Nie można zwiedzać tej osobliwej republiki w bezpiecznym kokonie, w autobusie turystycznym, jadącym od zabytku do zabytku, z oczami zamkniętymi na kraj i ludzi. Byłoby to zamierzenie niepojęte, niewykonalne. Najważniejszym krajobrazem jest tutaj tłum. Uczestniczy we wszystkim. Pewnie dlatego bohaterów literatury indyjskiej od najdawniejszych czasów tak często pociągało wygnanie i samotność, wyrzeczenie, odejście.

Ta książka uruchamia we mnie uczucie, którego nie lubię, oj nie lubię, niestety od czasu do czasu muszę się z nim zmagać. Zawiść. Bo książka jest taka, jaką właśnie chciałabym napisać. Z moim – zdaniem niektórych ograniczającym – zamiłowaniem do szufladkowania konwencja alfabetu byłaby wprost genialna w swej prostocie. Uwielbiam tego typu publikacje, bo można je czytać wyrywkowo, nie gubiąc przy tym wątku. Jest to oczywiście pewne upraszczanie i zarazem spłaszczanie lektury, ale nie będziemy tu przecież dyskutować na temat wyższości literackich form krótkich nad długimi. Jean-Claude Carriere napisał książkę bliską memu sercu także dlatego, że jest Francuzem. A ten nieco ą-ę sposób myślenia nadal mi odpowiada.

Książkę o Indiach wydał ostatnio także Polak, Kret Jarosław, egiptolog i współpracownik National Geographic, bardziej jednak znany jako dziennikarz i ten pan od pogody z telewizji.



Jego sposób narracji trafia do mnie nieco mniej, choć jest bardzo sugestywny i plastyczny. Ale czerwone światło z napisem zawiść włącza się także i wtedy, kiedy o tej książce myślę. Taka jestem – marna kreatura. Może dlatego tak jest, że pan Kret był w Indiach mniej więcej w tym samym czasie co ja, bo spotkaliśmy się poczekalni warszawskiego Sanepidu na Żelaznej, kiedy przyszedł zaszczepić się przed wyjazdem. I proszę bardzo – półtora roku minęło i jest książka. A ja – co?! Nic. Tylko jakieś blogowanie. Co prawda dziś właśnie ukazała się druga już książka pod moją redakcją, ale z Indiami nie ma ona nic wspólnego, więc nie będę się chwaliła.

Pan Kret na pewno wiele przeżył, bo w Indiach będąc nie da się zachować obojętności, a maska musi w końcu z twarzy spaść. Czy spadła? Posłuchajcie:



I poczytać możecie tu.

Trochę więcej przeżył chyba jednak Jean-Claude Carriere (pisarz i scenarzysta, pisał m.in. scenariusze do filmów Luisa Bunuele'a, Milosa Formana, Andrzeja Wajdy, Louise Malle'a, Volkera Schlondorffa, Jean-Luc Godarda, Carlosa Saury), który zanim swój alfabet wydał, był w Indiach aż 30 razy! Szacunek, naprawdę.

W jego Alfabecie... Pod literą T mamy hasło Terapia. Czytamy:
Indie leczą z depresji. Wydaje mi się, że przekonałem się już o tym nie raz. Jest to rodzaj terapii, która nie ma nic wspólnego z lekarstwami, ani z żadnym magicznym guru, tylko z samą obecnością w Indiach. (...) A to z prostego powodu: Indie, spektakl, jakim są Indie, w tym czy w innym momencie zmusza nas do wyjścia poza siebie. Nie sposób, czy prawie nie sposób być tu zamkniętym, tkwić wciąż w kręgu własnych, egzotycznych problemów, niespełnionych pragnień, obsesji, niezrozumienia. Indie nas dręczą, prowokują, uwodzą, odpychają, zdumiewają, hipnotyzują, krótko mówiąc – robią tyle i tak dobrze, że w końcu zapominamy o sobie i wyrzucamy z sibie to, co dotyczy tylko nas.

Autor wspomina też spotkanie na lotnisku w Delhi z Jacqueline, żoną Marco, znajomego Jean-Claude'a, zmarłego reżysera. Kilka lat wcześniej, będąc u nich w domu, opowiadał im o swojej teorii dotyczącej terapeutycznego wpływu Indii na psychikę. Marco i Jacqueline uprzejmie słuchali, lecz kiwali głowami z niedowierzaniem. Spotkanie na lotnisku miało miejsce parę lat po śmierci Marco; Jacqueline ciągle pogrążona była w żałobie po mężu. Powiedziała mu wtedy: Widzisz, poszłam za twoją radą, to działa.

Potwierdzam: Indie to skuteczna terapia. Nie należy może do tanich, NFZ też jej nie refunduje, ale energia, którą daje, starcza na jakieś dwa lata – w sprzyjających okolicznościach. W bardziej skomplikowanych sytuacjach życiowych potrzeba pojechania tam znowu nadchodzi dużo szybciej. Biorąc pod uwagę moją obecną sytuację w tym roku, powinnam do Indii jeździć chyba co dwa miesiące. A jeśli na razie nie możecie pojechać, polecam obie książki.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Let's work together/Filmy

Dziś pokaz filmu Bengalskie ścieżki Grotowskiego w Muzeum Etnograficznym o godz. 18.
Autorami filmu są Elżbieta Dziuk-Renik, fotogtrafka słynna z wielu wystaw ze zdjęciami z Indii, i Krzysztof Renik, dziennikarz, polonista, antropolog kultury, jego charakterystycznie donośny głos na pewno znacie z radia, bo jest korespondentem Polskiego Radia z New Delhi. Małżeństwo. Na marginesie dodam, że zawsze się wzruszam, kiedy słyszę, że para wspólnie coś tworzy. Lubię słuchać o ludziach, którzy mają podobne pasje, zainteresowania i potrafią dzięki nim i dla nich wznieść się ponad swoje indywidualne ambicje, zrealizować jakiś wspólny cel (czasem będący kompromisem), zamiast partykularnego celu własnego. To sztuka odłożenia na bok różnic międzyludzkich, ale też – albo przede wszystkim chyba – emocji i uczuć, by zrobić coś razem. Ale może na wyżyny wspólnej pracy twórczej potrafią się wznieść tylko ci, którzy wcale nie muszą niczego odkładać na bok, tylko po prostu mają podobny, naturalny całkiem przelot? No nie wiem. Wzruszam się po prostu chyba wtedy, bo tak nie mam, a chciałabym tak mieć. Ale wróćmy do planów, które można zrealizować solo.


Wspólna praca od małego, Gaya, Bihar

Jutro pokaz filmu Om Shanti Om po praskiej stronie w kinie NoveKino Praha. Pokaz odbędzie się w cyklu Oczami kobiet, w którym prezentowane są filmy reżyserowane przez kobiety. Om Shanti Om to dzieło Farah Khan, słynnej bollywoodzkiej reżyserki i choreografki. A ten film to podobno klasyka i pozycja obowiązkowa dla fanów produkcji bollywoodzkich. Nie zaliczam się do nich, ale wybiorę się na ten pokaz, bo chcę zobaczyć, co tym razem znaczy ta "kobieca" klamra spinająca wtorkowe pokazy w NovymKinie Praha.

czwartek, 5 listopada 2009

Street Food Mumbai/Smacznego

Jakiś czas temu w sercu Żoliborza, a dokładniej w dawnym D.H. Merkury, kupiłam prawdziwe indyjskie metalowe naczynia: śliczne, małe błyszczące miseczki (katoris) na ryż, sosy lub warzywa, tacki (thali) na smażone ziemniaki lub czapati, które ustawia się na wielkich paterach (thal). Wszystko od 4 do 6 zł za sztukę i Made in India. Zafascynowały mnie i przypomniały smaki i zapachy. Masala tea z kardamonem i mlekiem, czapati z gotowaną soczewicą, czarnuszka, intensywnie drażniąca woń kurkumy i szafranu, korzenny imbir i białe kawałki miękkiego, lekko słodkiego serka zatopione w sosie curry. I mleczny drink lassi. Wszystko to można kupić w Polsce w sklepach sieci Kuchnie Świata To dobrze i nie dobrze też. Bo produkty z tych sklepów do świeżych raczej nie należą i smakują inaczej, niż w Indiach. I przez dostępność tracą (dla mnie) posmak egzotyki. Co innego jedzenie w restauracjach – smakuje lepiej. Choć nie sądzę, żeby cieciorka podawana np. w Bollywood pochodziła z upraw indyjskich (raczej jest to odmiana europejska), to przyrządzają ją indyjscy kucharze (widziałam!), a podają ubrani w ładne uniformy hinduscy studenci polskich politechnik. I tylko strzelają w półmrok zadymionych sal tymi swoimi białkami w oczach.

No więc w rzadkim w ostatnich jesiennych czasach przypływie energii i dobrego humoru postanowiłam zająć się kuchnią. To nowe i niecodzienne dla mnie doświadczenie. Z reguły w kuchni króluje chłopak, który nie mając patriarchalnych korzeni nie przejawia przekornych, antykuchennych tendencji. Sztuka kulinarna jest mi więc obca, ale podobno też "jak chcę, to potrafię". Po obejrzeniu odcinka "Street Food" z Bombaju, chcę jeszcze bardziej. Smacznego.



Ale uważajcie, jeśli obejrzycie drugą część filmu. Zobaczycie to, co zobaczyła dziennikarka Divya Gopalan, która wybrała się do slumsów Dharavi, skąd – jak się okazało – pochodzi duża część przekąsek sprzedawanych na ulicach i w restauracjach Bombaju. O higienie w naszym, europejskim pojmowaniu nie ma co tu w ogóle wspominać, bo to pojęcie mocno względne dla mieszkańców Dharavi. Przemysł spożywczy w największych slumsach Azji kwitnie z trzech powodów: 1. taniość składników, 2. taniość dostaw do restauracji i 3. taniość siły roboczej. Doskonale powody te znają lokalni mafiozi. Tylko dzięki nim domowi producenci jedzenia z Dharavi mogą się dostać ze swoimi wyrobami do miasta.

piątek, 16 października 2009

JPII in India



Papamobil w wersji orientalnej. Fot. Arturo Mari (za www.dziennik.pl)

Mamy przecież właśnie 31 rocznicę wyboru JPII na papieża, więc powiem tu też coś w kontekście indyjskim. Polski papież był w Indiach dwa razy - w 1986 i 1999 roku. Podczas pierwszej pielgrzymki, która miała miejsce od 31 stycznia do 10 lutego 1986 roku, spotkał się m.in. z moją ulubioną Agnes, czyli z Matką Teresą.

Także wtedy wydarzyła się pewna historia. Przeczytałam o niej na www.mojeindie.com.pl: podczas jednego z występów artystycznych do Jana Pawła podbiegła hinduska tancerka i czerwoną farbą namalowała mu na czole trzecie oko Shiwy. Oko Shiwy to prawdziwie hinduski symbol, oznaczający wiedzę a nawet wszechwiedzę osoby je noszącej. Jego namalowanie na czole chrześcijańskiego przywódcy duchowego miało podkreślić jego boskość i zaznaczyć obecność boską - Boga lub Shivy. Chodziło o pokazanie, że hinduizm potrafi bratać się i współistnieć z innymi religiami.
Gest ten zaplanowano i wyreżyserowano. Wywołał on najpierw aprobatę, a potem konsternację zebranych hinduskich dostojników i chrześcijańskich kapłanów, kiedy tancerka w akcie rozpaczy i zakłopotania - tak to przynajmniej dla większości obserwujących wyglądało - podbiegła do papieża ponownie i starła z jego czoła trzecie oko. Ciekawe.

Can't wait this book/Nie tylko Bollywood

Czekam i czekam na tę książkę! "Nie tylko Bollywood" pod redakcją Grażyny Stachówny - znakomitej historyczki filmu i autorki książek z dziedziny filmoznawstwa (m.in "Roman Polański i jego filmy", "Roman Polański od A do Z") i świetnego tłumacza (to on tłumaczyl m.in. "Anię z Zielonego Wzgórza"), filologa i orientalisty Przemysława Piekarskiego.



Zapowiada się ekscytująco. Dla mnie - głównie z powodu obecności słówka "nie" w tytule. Książkę wkrótce wyda Korporacja Ha!Art. Na razie cytuję za wydawnictwem kilka tematów ze spisu treści (co prawda brak w nim kilku zagadnień, ale o tym jeszcze może napiszę kiedy indziej):

- Urszula Woźniakowska - Teatr Parsów, czyli skąd się wziął Bollywood
- Adriana Celińska - Jane Austen w stylu masala. Duma i uprzedzenie - od dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści do współczesnej indyjskiej komedii
- Tatiana Szurlej - "Trylogia żywiołów" Deepy Mehty, czyli wszystko to, czego nie chcemy wiedzieć o Indiach
- Patrycja Włodek - Mira Nair – upojona życiem
- Agnieszka Lewandowska - Kobieta jako odmieniec w filmach Aparny Sen
- Deimantas Valanciunas - Przedstawienie kobiety idealnej w popularnym kinie indyjskim
- Karolina Kosińska - Radha nie jest na sprzedaż! Kobieta i wywrotowość w Mother India Mehbooba Khana
- Jadwiga Majdanik - Kobieca seksualność w komercyjnym kinie hindi
- Jarosław Pietrzak - Mężczyzna, kobieta i Bollywood. Struktura męskiej dominacji i jej subwersje we współczesnym popularnym kinie hindi
- Marta Raczek - Parampara jako źródło cierpień? Małżeństwa aranżowane i problem zdrady w kinie induskim na przełomie XX i XXI wieku
- Joanna Aleksandrowicz - Chłopak znad Gangesu i zimny drań. Podwójne życie Dona
- Andrzej Kołodyński - Zwycięstwo Arkadii. Filmowe echa konfliktu indyjsko-pakistańskiego
- Piotr Kuśmierczyk - Indyjskie Fale Dunaju. Opowieść o dobrze znanej melodii
- Małgorzata Straszewska - Przemoc, nacjonalizm, tańce i wzruszenia: Kollywood – tamilski przemysł filmowy
- Joanna Nadolna - Od herbaciarza do milionera - Slumdog. Milioner z ulicy
- Martyna Olszowska - Wszyscy kochają Bollywood, Bollywood kocha wszystkich. Zmiany w ideologii, stylu i produkcji filmów hinduskich w XXI wieku
- Dagmara Bożałek - Bollymania - polscy fani filmów hollywoodzkich

sobota, 10 października 2009

Smile

No nie lubię tu pokazywać swoich zdjęć za bardzo, także dlatego, żeby blog ten nie zbliżył się niebezpiecznie do dziennika z podróży. Nie uważam wcale jednak, by było w takiej formie cokolwiek złego, przeciwnie - to wspaniały sposób na zapis wrażeń i podzielenie się nimi. Ale pozwolę sobie tu wrzucić kilka zdjęć z kluczem. W ramach osobistej akcji: Obrazy zamiast słów. W ramach przekory.


Dziewczyny z fundacji z dzielnicy czerwonych latarni w Kalkucie


Sroga mama Yadav, tym w razem cała w skowronkach


Panowie strażnicy pilnujący tylnej bramy Taj Mahal


Wielbłąd o imieniu Lala. Spędziałam z nim i na nim 3 dni. Niezwykłe, niezapomniane.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Zakłamanie gejów indyjskich/Indian hypocrisy in "Yours emotionally"



Ten film był wielokrotnie w Polsce pokazywany na festiwalach filmów queer i o prawach człowieka. Yours emotionally powstał w 2006 roku. Przy produkcji pracowało około 100 wolontariuszy związanych z różnymi indyjskimi organizacjami LGBT. Sceny kręcono w liczącym 40 tys. mieszkańców mieście Rajpipla w stanie Gujarat. Może to jakaś ostoja homoseksualistów indyjskich, a może nie, w każdym razie miejscowi specjalnie nie dziwili się, że na ulicach ich miasta filmowcy kręcą sceny co najmniej dwuznaczne. Podobno w Indiach panuje przyzwolenie na mężów, którzy sypiają z innymi mężczyznami, ale już takiego przyzwolenia nie ma raczej na zdradzające z kobietami żony. Z mężczyzną sypiał jeden ze starszych bohaterów filmu będący już dobrze po pięćdziesiątce wąsacz o kobieco dla nas brzmiącym imieniu Anna. Mężczyzna wiąże się jednak ze swoim kochankiem Murthym dopiero po śmierci żony. Razem otwierają hotel i żyją już na luzie, a może i nawet są zblazowani.
Czasem nie jest łatwo żyć w zgodzie ze sobą, ale udaje się to drugiemu z partnerów. Murthy czekał kilkadziesiąt lat na Annę. Musiał wyjechać do Anglii, żeby uniknąć małżeństwa.

Wygłaszane przez nich mądrości życiowe obserwujemy oczami dwóch przyjaciół. Ravi i Paul lądują na gejowskim party w małym indyjskim miasteczku Shimoga zaproszeni przez kumpla Ravi'ego z Bombaju. A ten Ravi to taki chłopak-marzyciel, niebieski ptak, który zakochuje się od pierwszego wejrzenia w Manim - ciemnowłosym przystojniaku z miejscowej kasty robotników. Sprawy komplikują się jak w prawdziwym romansie, kiedy Mani zostaje zmuszany do zalegalizowania związku z kobietą. Śmiałe sceny erotyczne przeplatają się z onirycznymi zdjęciami i dialogami obnażającymi stereotypowość i indyjską hipokryzję.

Reżyser filmu, Sridhar Rangayan,

twierdzi, że to film przede wszystkim o uczuciach:

Yours Emotionally is as much about love and passion as about cultural contrasts and gay identity as perceived from different angles. Though these elements are to form the backdrop, they actually thrust themselves to the forefront, entangling the five principal characters in its emotional web.

Rangayan ma na swoim koncie inne filmy z kręgu gender/queer. Jeden z nich to mocny w wymowie i ciągle zakazany przez indyjskie Centralne Biuro Certyfikacji Filmowej (od 2003 roku!) obraz. Więcej o nim napiszę następnym razem. Tymczasem Yours Emotionally, voila!



Fot.: (2) www.yoursemotionally.com łść

Jesus + Krishna

Z cyklu: ciekawostki tego świata

Mój znajomy przewodnik turystyczny i jednocześnie głęboko wierzący i religijny Hindus ma na pewnym portalu swój indyjski profil. A na tym profilu takie dosyć zabawne zdjęcie:



Everything is possible in India.
&
You are never alone in India.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Masala in Warsaw/Masala w Warszawie

____________________OFERTA SPECJALNA__________________

Nie działa już na ciebie Prozac, szoping w Tarasach ani dżin z tonikiem co wieczór (albo cztery)? Wciąż czujesz pustkę i znudzenie? Twoje życie nie ma sensu? Masz wiecznego doła bez powodu?

______________TA OFERTA JEST DLA CIEBIE!!!_______________

VEC poszukuje wypalonych bankowców, marketingowców, copywriterów, PR-owców i innych sług Babilonu, żeby pomogli nam rozkręcić naszą szkołę AKA zbawić świat. Szukamy wolontariuszy na stanowiska nauczycieli angielskiego, sportu, ogrodników i pracowników medycznych. Musisz być sprawny fizycznie - nasza wieś leży 7 godzin piechotą po Himalajach od najbliższego autobusu. Musisz mówić po angielsku, a dzieci nauczą cię nepalskiego albo języka Szerpa. Musisz mieć otwartą głowę i być elastyczny. Musisz mieć co najmniej miesiąc wolnego, który nam poświęcisz. Musisz mieć kasę, żeby dotrzeć do Nepalu, bo nie stać nas na to, żeby postawić ci bilet. W zamian będziesz mieć co opowiadać znajomym, super foty do wklejenia na Facebooku i poczucie, że wreszcie zrobiłeś coś sensownego.

Żeby dowiedzieć się więcej, przyjdź w czwartek, 6 sierpnia do Powiększenia. Tam możesz dowiedzieć się więcej o Nepalu, naszej szkole, dzieciakach, i opcjach wolontariatu. Zagadaj Agnieszkę - wysoką blondynkę, która będzie sączyła białe wino przy barze. To nasz człowiek. Wszystko ci powie.

Możesz też wysłać nam maila na vecvolunteers@gmail.com a my odpowiemy na twoje pytania.



Ofertę zacytowałam za jedną z moich ulubionych stołówek mentalnych: www.barmleczny.com/smaki-na-miescie

Acha, zagrają: Masala Sound System i Burn Reynolds.

środa, 22 lipca 2009

Sudeep Sen in Polish mag/Indie w Ricie

RitaBaum? Nie mamy czegoś takiego... Na Nowym Świecie były dwa, w Arkadii - 6. Aa, nie, u nas też było coś takiego! Jeden egzemplarz. Sprzedał się.

Taką dystrybucję ma w stolicy to zacne pismo artystyczne z mojego ulubionego miasta Wrocławia. RitaBaum. Chciałam je kupić w Złotych, żeby wam tu zacytować co nieco. Przypomniało mi się, że kiedyś ten numer przeglądałam, ale chwilowo o nim zapomniałam. A przytoczyć tu chciałam zwłaszcza jeden z wierszy indyjskiego 45-letniego poety Sudeepa Sena, z którym też wywiad Rita w tym numerze proponuje. Sen, prócz tego, że jest znakomitym poetą, został w 2006 roku wydawcą jedynego chyba w Indiach artizne'u zatytułowanego Atlas. Dodajmy, że jest to artzine międzynarodowy. W brytyjsko-indyjskim magazynie znajdziemy mieszankę starej i nowej poezji, ale też wywiady z filmowcami, fotografami i artystami współczesnymi.

Przystojny, prawda?

Chętnie poczytałabym, co o Senie piszą w Ricie. I o fotografii indyjskiej. Może w innych miastach Ritę da się jeszcze kupić, albo chociaż przejrzeć?




UPDATE: Kupilam! W Arkadii. I cytuję:

Pewnej księżycowej grudniowej nocy

Pewnej księżycowej grudniowej nocy
przyszłaś, stukając do mych drzwi,
nie spieszyłem się otwierać.
Kiedy to zrobiłem,
był tylko jedwabny szal,
postrzępiony, na wpół uwięzły w zatrzasku.*


The Man With Night Sweats

I wake cold, I who
Prospered through dreams of heat
Wake to their residue,
Sweat, and a clinging sheet.


* Ze zbioru: Postmarked India: New & Selected Poems (HarperCollins)
Fot. www.peepaltreepress.com

niedziela, 19 lipca 2009

Postcard form Life/Pocztówka z życia



No więc trochę mnie tu nie było. Ech, życie - tak często wzdycha koleżanka zza biurka, która wkrótce - z powodu kryzysu - będzie musiała znaleźć sobie inne biurko. Życie płynęło ostatnio pod znakiem: konferencji i kongresów, słomianych zapałów, literackich nagród od instytutów i feministek oraz dyplomów z błędem w imieniu, uścisków dłoni, oparów piwno-papierosowych w oparach absurdu, punkowych koncertów, kryzysowego kopa w dupę, pokoju w starej kamienicy z widokiem na morze, wypraw do matriarchalnych korzeni i powrotów z butelkami Mamrota w bagażniku (i jedną w torebce), ostrych dyżurów laryngologicznych, niezapowiedzianych wizyt, niewykupionych recept, przestraszonej odgłosem strzału suki wbiegającej nocą do domu, gofrów z bitą śmietaną i jagodami, jadu osy wyssanego ze stopy, dancingu w peerelowskim pensjonacie w środku lasu, listu do dziadka z 1947 roku znalezionego na strychu, różańca w lodowatych rękach babci leżącej w trumnie, wibrującego odgłosu dojarki, który fascynował mnie od dziecka, radości z "Atame", złości na Esther Vilar, przytulającego się 9-latka: "ciotka, zostań z nami". A teraz wiem też, że mogłabym jeszcze napisać poradnik pt. Jak pojechać z partnerem na wakacje i rozstać się po powrocie.



Od Indii też miałam wakacje. Ale nie zapomniałam. Nadal będę tu flirtować i filtrować przez indyjskie perspektywy różne zdarzenia życiowe. Te niewątpliwie głębokie nieraz przemyślenia i ważne wskazówki życiowe przeniosę też trochę gdzie indziej, ale o tym na razie sza.

sobota, 30 maja 2009

Indian Nikifor/Hinduski Nikifor



Na zdjęciu jest człowiek określany hinduskim Nikiforem. Podobno miał 44 lata, ale nikt nie jest w stanie tego potwierdzić, bo kiedy 30 marca br. zmarł, nie miał ze sobą żadnych dokumentów. Nigdy ich nie miał.



A to jest zdjęcie tego, co narysował, siedząc pod sklepem z butami.

Hinduski Nikifor naprawdę nazywał się Chauhan Kashinath. Codziennie rano szedł 12 km z małej wioski na przedmieściach do centrum Puny. Siadał pod sklepem Baty i - jako że był pucybutem - czyścił ludziom buty. W wolnych chwilach rysował. Różne rzeczy, najczęściej hinduskie bóstwa, ale też bollywoodzkie gwiazdy. Drobne pieniądze, które zarabiał polerując buty z wyższych kast, zabierał mu syn alkoholik.

Pewnego razu, a było to w 2005 roku, do Puny przyjechała para artystów i filmowców, by promować swój film o Nikiforze. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze wracali już do domu, kiedy przypadkiem wpadli na Kashinatha. To, co rysował resztkami kredek wydało im się jakoś znajome, choć przecież zupełnie egzotyczne. Ta dziecięca, nieudolna ale dokładna kreska coś im przypominała. Tak! To przecież ten sam naiwny styl! To styl Epifaniusza Drowniaka, czyli Nikifora Krynickiego. Kupili od Kashinatha prawie wszystkie prace, które nosił ze sobą. A nosiło się je całkiem wygodnie, bo Kashinath malował je na sztywnych resztkach kartonowych pudełek po butach.

Joanna i Krzysztof przywieźli rysunki do Polski. Prace objechały już kilka galerii (są własnością galerii Wirydarz w Lublinie). Ja to drugie zdjęcie przywiozłam z majówkowej wizyty w Muzeum Nikifora w Galerii Romanówka w Krynicy.

*
A z ostatniego weekendu w mieście chłopców w białych komunijnych garniturkach, mimów i fotograficznych maniaków przywiozłam w niezawodnym SONY'M to zdjęcie. Nie ma ono w ogóle związku z tym, co napisałam wyżej, ale że ostatnio czytam Witkacego, niech to będzie taki tribute to:


Copyright JJ

wtorek, 12 maja 2009

Gandhi was more violent than Hitler was

Gandhi was more violent than Hitler was.

Tak uważa bardzo ostatnio modny i popularny w pewnych (młodych zwłaszcza) kręgach myśliciel Slawoy Zizek.

A przynajmniej tak powiedział wczoraj w szacownym Audytorium Maximum UW. Nie należy tego oczywiście traktować dosłownie. Zaraz wyjaśnię, co chciał cyniczny mistrz przez to karkołomne stwierdzenie powiedzieć. Tak, tak, bo mistrz oprócz cynizmu ma też poczucie humoru. (To, na marginesie, połączenie, które bardzo lubię u przedstawicieli gatunku męskiego. A do tego jeszcze jest błyskotliwy i charyzmatyczny. Dlaczego tak mało jest na świecie takich osobników?!) I był to przykład na to, że działania Gandhiego zmierzające do obalenia brytyjskiego kapitalizmu były bardziej przemyślane i skuteczne niż działania Hitlera. Agresja Gandhiego była po prostu bardziej wyrafinowana niż agresja Hitlera, który, by osiągnąć cel, posługiwał się prostackim zabijaniem. I tak właśnie - sprytnie, rozważnie i mądrze powinniśmy działać i funkcjonować w demokracji liberalnej. Myśleć, rozmawiać działać. Jak Gandhi.

Zizek w swoim odczycie Od tragedii do komedii, czyli co wydarzyło się w pierwszej dekadzie XXI wieku? powiedział jeszcze wiele zabawnych i ciekawie krytycznych rzeczy. Wyśmiał m.in. reklamy, ekologów, fanów Dalajlamy oraz tanią filozofię orientalną. Tak. Tanią duchowość, która współczesnemu człowiekowi załatwia potrzebę wiary w absolut. A że buddyzm wydaje się religią bardzo radosną (w porównaniu np. z chrześcijaństwem) wielu kusi wiele zarazem obiecując.

A propos duchowości. Zizek pojawi się jeszcze raz w stolicy. Z o. Maciejem Ziembą podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych będzie dyskutował o chrześcijaństwie i współczesnym kapitalizmie. Spotkanie poprowadzi pierwszy sekretarz Sierakowski.
15 maja, godz. 12.00, dawna kawiarnia Nowy Świat 63.

Ale nie martwcie się, Zizek odwiedzi też jeszcze Kraków i Poznań. Jeśli interesuje was coś szczególnego, możecie zadać pytanie Zizkowi tutaj.

piątek, 8 maja 2009

Big Love: Eliade & Majtreji/Wielka Miłość: Eliade i Majtreji

Drogie dzieci, chcę wam opowiedzieć historię niezwykłą, literacką, wzruszającą. Historię miłosną, której bohaterowie to:

ON
W życiu: Mircea. Eliade Mircea, oczywiście. 1907-1986. Rumuńsko-francuski humanista, filozof, antropolog, historyk religii, indolog, eseista, wykładowca prestiżowych szkół wyższych w Paryżu i USA. Przyjaciel Samuela Becketta, Emila Ciorana, Eugene Ionesco.
W powieści: Allan, 21-letni student z Europy, inteligentny, przebiegły wręcz szelma, wrażliwy, ze skłonnościami do melancholii.

i

ONA
W życiu: Majtreji Devi, bengalska pisarka urodzona w Kalkucie. 1914-1990.
W powieści: nieświadomie uwodzicielska 16-letnia córka filozofa indyjskiego, ciekawa, jędrna, nieco naiwna, choć wysoce uduchowiona, zakochana w mistrzu – poecie Rabindranathu Tagore.

MIEJSCE AKCJI: Indie(Kalkuta, Riszikesz)

W 1928 roku Mircea wyjechał z Bukaresztu na kilkuletnie stypendium do Kalkuty, gdzie studiował u wielkego Surendranatha Dasgupty. Zachłysnął się Indiami. Zachwycił się nimi, medytował przez rok (1931) w aśramie w Riszikeszu i napisał doktorat na temat jogi. W 1946 roku napisał też Techniki jogi, które właśnie zakupiłam w Trafficu za jedyne, ekhem, 49.90 zł. Ale wcześniej zakochał się w indyjskiej dziewczynie i napisał w 1933 roku o tej miłości książkę, zatytułowaną imieniem dziewczyny Majtreji. Niezwykle intymną opowieść o tym jak rodzi się uczucie, jak kochankowie zdają sobie z niego sprawę, jak walczą ze sobą i z uczuciem i jak w końcu mu się poddają. I już wiemy, że to wszystko musi skończyć się tragicznie.



Wydaje mi się, że w tej książce (która raczej literackim kamieniem milowym w twórczości autora nie jest) pozwolił sobie Eliade na własną duchowość. Nie można powiedzieć, żeby duchowości brakowało w innych jego dziełach, ale ta jest szczególna, bo osobista. Eliade pofolgował swoim naukowym zasadom, wyraził emocje, dla których nie mogło być miejsca w wizjonerskich dziełach jego prozy naukowej. A najgorsze, że te emocje były skrajne: odraza i zachwyt, pogarda i uwielbienie. Były to też europejskie perspektywy, przez które patrzył wtedy na kulturę indyjską. I które wini za klęskę swojego uczucia i brak prawdziwego zrozumienia Indii, do którego dążył. Dopadała go na przemian orientofobia i orientomania. Co wcale nie przeszkadzało umieścić w powieści dzałających na wyobraźnię opisów erotycznych.

Właśnie głównie na te momenty zareagowała tytułowa Majtreji, czyli Majtreji Devi, wielka indyjska pisarka, córka filozofa Dasgupty, u którego studiował Eliade. Majtreji przeczytała jego książkę 40 lat po ich rozstaniu. Była juz wtedy żoną, matką i uznaną pisarką. Przeczytała i napisała na nią odpowiedź, czyli swoją wersję wydarzeń, zatytułowaną – a jakże – Mircea.



Osobiście wolę wersję Eliadego. M.in. dlatego, że Devi wypomina Eliademu krzywdzące ją - jej zdaniem i stawiające w złym świetle - miłosne opisy: Ach, Mirceo, dlaczego napisałes te wszystkie kłamstwa? Czy prawda już nie wystarczyła? Czy napisałeś to dla korzyści finansowych, by powieść się lepiej rozeszła na rynku? W dzisiejszych czasach - jak zauważyłam - książka, która nie zawiera nieprzyzwoitych framgentów nie ma co liczyć na poczytność. To całe zepsucie, bezwstyd miłości fizycznej przyszło od was, z Zachodu. Przykre, że w końcu i mnie ubabrałeś w tym błocie. Mogę spojrzeć w oczy prawdzie, dlaczego jednak muszę dźwigać ciężar kłamstwa?

W takim właśnie duchu napisana jest jej książka. Choć język jest piękny i pełen rozbudowanych opisów, to jestem zła na pisarkę Majtreji Devi. Jestem zła na nią, jako kobietę. Bo można było tę odpowiedź lepiej skonstruować, przemyśleć. Napisać to tak, żeby Eliade się zawstydził, skapitulował, napisał odpowiedź na jej odpowiedź, no nie wiem. A może razem ustalili, że niech prawda leży po środku i że na tym niech zakończy się ich wspólna historia? Powieść Devi, za którą uhonorowano ją największą indyjską nagrodą literacką, ukazała się w 1974 roku, zaraz po ich spotkaniu po latach. To musiało być mocne spotkanie.

Książkę Eliadego połknęłam z wypiekami na twarzy. W książce Devi zakładka ciągle jest gdzieś na 53. stronie. Ale obie powieści dają bogaty obraz życia w Indiach w latach 30. Wydaje mi się, że lepsze spojrzenie na kulturę - bo z zewnątrz - to to spisane przez Eliadego. Choć z drugiej strony cenię Devi np. za dokładne opisy zwyczajów nocy poślubnej w najwyższej kaście indyjskiej. Mają one niezwykłą wartość - antropologiczną, historyczną i są najzwyczajniej w świecie ciekawe. I nie mógł ich napisać ani mężczyzna, ani tym bardziej Europejczyk. No i ta żarliwość Mirka... Dążenia Eliadego do wtopienia się w kulturę Indii były w czasie, kiedy książka powstała, bardzo silne. Uważał wręcz, że Indie to świat żywy. (...) Nasz świat jest martwy, wszystkie tak zwane białe kontynenty. Nie widzę tam już dla siebie mejsca.*

Devi natomiast, sądziła, że sam fakt mieszkania w Indiach wystarczy, by je poznać oraz pozwolić, by nastąpiła przemiana duchowa: Ludzie zorientują się, że byłes w Indiach, jak tylko otworzysz usta. Najważniejsze są zmiany, które zajdą w tobie. Opalić możesz się gdziekolwiek w tropiku, lecz prwadziwa przemiana dokona się w tobie poprzez filozofię indyjską, którą studiujesz.**

* Majtreji, Eliade Mircea, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 1988 r.
** Mircea, Majtreyi Devi, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1993 r.