"Shantaram" i Cień góry" - 687 i 799 stron Indii. I emocji: radości, miłości - niespełnionej i zaspokojonej, honoru, nienawiści, bólu, męskiej solidarności, zbrodni, narkotyków i różnie pojmowanej duchowości. Intrygi, podróże, związki, codzienność i śmierć. Dwie opowieści, które napisał heroinista i kryminalista, Gregory David Roberts.
Wyjątkowość jego książek polega na tym, że pisał on je językiem świadomych emocji. To trochę rzadkość - chciałoby się dodać "wśród męskich autorów", ale nie, nie dodam. To po prostu rzadkie, że ktoś pisząc o swoich najgłupszych zachowaniach i porażkach, robi to w taki sposób, że nadal go lubimy, a nawet kochamy jeszcze bardziej. A może to po prostu zasługa świetnego warsztatu, redakcji (rękopis "Shantaram" został dwukrotnie zniszczony przez strażników więziennych), tłumaczenia Maciejki Mazan i dobrej konstrukcji bohatera. Może. Tyle, że te książki są fabularyzowanymi autobiografiami. Australijski autor ładnie wymieszał swoje przeżycia z umiejętnościami pisarskimi, podlał doskonale ironicznym humorem w stylu Chandlera z serialu "Friends", tworząc coś w rodzaju dziennika, który czyta się bez przerwy w kilka dni - dzień i noc - i tęskni do niego w każdej chwili, której nie spędza się na lekturze. Pan Roberts ma długie, jasne (dziś nieco siwiejące) włosy związane w kitkę. Trochę łysieje. Ma chyba już żonę, a na pewno jest zaręczony. Niestety, na niektórych zdjęciach ma także wąsy.
Pierwsza część w mojej opinii jest dużo lepsza niż "Cień góry", kontynuacja. Choć w obu bardzo przyjemnie jest dawać się prowadzić, oszukiwać i zaskakiwać. Dla mnie to w ostatnich czasach najlepiej napisane książki z Indiami w tle. Tak dobrze czytało mi się tylko dawno temu "Majtreji" Mircei Eliadego.
Dodam, że "Shantaram" podoba się także osobom, które nie są zakochane w Indiach.