środa, 20 kwietnia 2011

Indian T-shirt/Indyjska koszula

Wcale się nie przejmuję tym, że niektórym może się wydać zboczeniem lub przynajmniej zafiksowaniem fakt, że do porodu ubrałam się w indyjską koszulę. Taką z rozcięciami po bokach, ułatwiającymi podniesienie części tylnej lub przedniej np. do badania. Koszula była szara w czarne, drobniutkie paseczki, albo czarna w szare paseczki, 100 procent bawełny. Kupiona w Bombaju. W Indiach mówi się na nią salwar kamiz, bardziej nowoczesne kobiety noszą takie koszule do zwężanych spodni lub dżinsów. Bardzo ją lubiłam, nosiłam często w ciąży. Przed porodem rozdarłam ją z premedytacją w dekolcie - tak w razie czego, nie wiedziałamn jeszcze, czego, ale uznałam, że dekolt jest za mały. Gdzieś tak po 3 godzinach skurczów koszulę zdjęłam i rzuciłam na szpitalne łóżko do rodzenia z szeroko rozstawionymi podnóżkami, a sama, wydając dźwięki pochodzące z głębi każdej komórki mojego ciała, weszłam do wielkiej trójkątnej wanny, w której małżonek dzielnie polewał mnie prysznicem i mówił, jak oddychać. Nie chciałam znieczulenia, chciałam poczuć rodzenie, być jak nasze prababki, ale nigdy nie sądziłam, że krzykiem tak bardzo można wyrażać ból. W chwilach zwątpienia wykrzykiwałam oczywiście, że już nie mogę i to ma być rodzić po ludzku?! W tej wannie Pola - jak na prawdziwą zodiakalną rybę przystało - przyszła na świat. Apolonia Anna tak się spieszyła, że położna w ostatniej chwili zorientowała się, że to już poród. ("Pięknie pani rodziła!" - nie mogła później wyjść z podziwu.) Ja sama 32 lata temu też się bardzo spieszyłam. Tak bardzo, że moja Mama nie zdążyła dojechać na łóżku do sali porodowej i przyszłam na świat na izbie przyjęć. Matka i córka, które nie mogły doczekać się na to życie.


Pierwsze wspólne godziny.


Już w domu.