Dziś w Indiach obchodzony jest Dzień córki. W ten sposób władze Indii chcą walczyć z niestety wciąż aktualnymi praktykami zabijania nowonarodzonych dziewczynek. To niestety się dzieje, najczęściej w wioskach, ale też w miastach.W wioskach rodziny zabijają już urodzone dziewczynki, w miastach bogatsi decydują się na aborcję po wcześniej wykonanych badaniach prenatalnych, na które wioskowe rodziny po prostu nie mogą sobie pozwolić. Dlaczego tak się dzieje? Otóż dziewczynka się po prostu nie opłaca. Córka w przyszłości wyjdzie za mąż, a obowiązkiem rodziny jest zapewnienie jej posagu. Są jakieś regulacje dotyczące jego wysokości, nie mam niestety o nich pojęcia, poza tym, że całej rodzinie przyszłego męża trzeba sprawić prezenty, najlepiej, żeby były ze złota. Wielu rodzin nie stać więc na posiadanie córki. A jak już ją mają, to najczęściej nie posyłają jej do szkoły, albo dostaje ona tylko podstawową edukację. Przeciętna nastolatka spędza swój wiek cielęcy z mamą, towarszysząc jej w kuchni, codziennych wycieczkach na targ warzywny (jeśli akurat rodzinę na stać na zakupy), do sklepów z materiałami, gdzie wybierają tkaniny na ubrania dla siebie, ojca i braci. Czas płynie też przed domem, gdzie kucają, czyszcząc kuchenne naczynia piaskiem. Generalnie od małego przyswajają sobie wszystkie umiejętności gospodyni domowej. Przecież właśnie tym będą się zajmowały, kiedy po ślubie pójdą mieszkać do rodziny męża. Zaczną gotować, prać i opiekować się starą teściową, której poziom miłości będzie zależał od wysokości wniesionego posagu synowej. Tak, to są oczywiście uogólnienia w dużym stopniu. Ale odniosę się do rodziny, którą osobiście poznałam, i o której pisałam tu już nie raz. Mimo że do biednych nie należy (ojciec jest właścicielem sklepu z pamiątkami), to do szkoły chodzą tylko dwaj synowie, a trzy nastoletnie córki pomagają mamie. Wystarczyłoby zupełnie, gdyby pomagała jedna. Mógłby też mamie pomgać jeden syn. Jak bardzo moje myślenie jest nierealne i niedostosowane do różnic kulturowych pokazała mi niedawna wymiana wiadomości z jednym z tych synów. Temat naszej korespondencji krążył wokół mam i tego, jak to jest, kiedy ich zabraknie, znajomy dopytywał, jak radzimy sobie bez mojej mamy. Poradziłam chłopakowi, żeby pomagał swojej mamie i żeby doceniał to, co robi i ona i jego siostry. Na co on zapytał z rozbrajającą szczerością i ciekawością „Co masz na myśli?”. Dla mężczyzny a potem chłopaka w Indiach oczywiste jest, że miejsce kobiety jest w domu. To jest tak naturalne jak to, że jego miejsce jest poza domem. Znamy to, prawda? Patriarchat w wersji hinduskiej. I niewiele pomagają w Indiach ruchy kobiece spod znaku Women Empowerment India, które tylko podkreślają siłę kobiety poprzez jej pracę domową właśnie, a w wioskach pracę na polu. Ciekawe, co by powiedzieli Indusi, gdyby zaproponować im nasze postulaty płacenia kobietom za ich prace domowe.
Córki, jeśli już są, to lekko nie mają. W 2005 roku pojawiły się badania naukowe, z których wynikało, że powodem większej liczby męskich potomków w Indiach jest zakażenie żółtaczką typu B ich matek. Kobiety będące jej nosicielkami rodzą ponoć 1,5 raza więcej chłopców niż dziewczynek. Z badań tych jednak wycofano się osatnio, porównując pod względem płci populacje azjatyckie z afrykańskimi, gdzie nie obserwuje się przewagi mężczyzn. Dlatego badacze nad aborcją ze względu na płeć doszli do – jakże odkrywczego – wniosku, że mniejsza liczba dziewczynek musi być wynikiem kulturowych obciążeń.
Trudno się dziwić kobietom, że nie chcą złego losu dla córek. Chociaż szczerze wątpię w to, że kobiety decydują się na aborcję lub zabicie narodzonych dziewczynek z własnej woli. Lęk przed zapewniem posagu córce jest na tyle wielki, że w trudnych sytuacjach na aborcję nalega cała rodzina. Matki ulegają. Tymczasem córki, które się jednak rodzą, siedzą w domach. A gdyby poszły do szkoły, gdyby zdobyły zawód, gdyby to idiotyczne prawo posagowe przestało rządzić życiem rozrodczym kobiet, te mogłyby pracować i same się utrzymywać. Poza tym, dlaczego to kobieta ma obdarowywać rodzinę męża?! Jakby jej robili łaskę, że ją na swe łono przyjmują, oczekując jednocześnie, że z jej łona wyjdą silni i zdrowi mężczyźni, którzy zapewnią byt całej rodzinie. Złoszczę się, kiedy o tym myślę. I nasuwa mi się znowu odniesienie do naszej rzeczywistości i do tego, o co walczymy. Tu feministki domagają się prawa do aborcji, a w Indiach kobiety są do niej zmuszane. Te, które na to stać – zarówno pod względem materialnym jak i duchowym – wytaczają potem mężom procesy.To oczywiście rzadkość.
O aborcji dziewczynek opowiada ten reportaż. Bohaterką jest kobieta o imieniu Sandhy, która stara się przekonywać kobiety do rodzenia i opiekowania się dziewczynkami. Nie zawsze jej się to udaje. Dlatego prowadzi też dom dla niechcianych dziewczynek. Ze względu na drastyczne sceny odradzam oglądanie młodym matkom lub kobietom w ciąży.
Kolejne części filmu są tu
i tu.
Dlaczego akurat na święto córek wybrano 24 stycznia? Tego dnia w 1966 roku Indira Gandhi zaczęła swoje oficjalne urzędowanie jako premier Indii. Kobieta - a jednak u władzy. Rząd chce przez taki wybór daty powiedzieć, że może więc nie warto dziewczynek jednak zabijać, bo przecież są i pozytywne przykłady na to, że kobieta i może do czegoś dojść. Słabe, naprawdę. Jakby wartość życia ludzkiego mierzyć tym, co się osiągnie w ewentualnej przyszłości. Wiem, oczywiście, że rząd chciał na pewno dobrze, że chodziło o pozytywne skojarzenie, ale wyszło chyba dość banalnie. Powinien chyba raczej ustanowić nowe prawo dotyczące posagów i dotrzeć z informacją do wszystkich wiosek. I wprowadzić obowiązek szkolny dla wszystkich do - powiedzmy - 16 roku życia, dopłacać szkołom i rodzinom kształcącym dzieci. Są to chyba jednak zbyt daleko idące społecznie postulaty.