Znamy zwycięzców konkursu fotograficznego Travel Photographer of the Year 2009. W kategorii Homeland zwycięzcą jest, panie i panowie, obywatel Indii Poras Chaudhary!
Laureat jest fotoreporterem-samoukiem urodzonym w Kurukshetra – małej miejscowości w północnych Indiach. Zdjęcia zaczął robić zaledwie 4 lata temu, a już zdobył kilka ważnych międzynarodowcyh nagród fotograficznych.
Oto dwa z czterech nagrodzonych zdjęć:
Resztę jego tętniących kolorami i energetycznie wibrujących zdjęć możecie obejrzeć na stronie laureata: www.poraschaudhary.com
PS W Nowy Roku życzę wszystkim tu zaglądającym nie tylko wielu udanych kadrów, ale też dobrze dobranych słów, a czasem milczenia. I poczucia, że jest OK. Że jest miłość i ciepło i ktoś, komu można opowiadać swoje sny, nie narażając się przy tym na śmieszność, albo na zbyt szybką zmianę tematu. No, takie proste życzenia: niech będzie OK.
wtorek, 29 grudnia 2009
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Weekend in Bombay
Prezent gwiazdkowy. Weekend in Bombay.
Rytmiczne pulsowanie największego indyjskiego miasta towarzyszyło nam w samochodzie podczas wypraw na mazowieckie pola. Płyta nr 1: Saturday. Sobota kipi energią, jeszcze to i to, i Colaba i pociąg podmiejski i już jest wieczór i modny klub i noc pachnie Armanim a nie kadzidełkami i kwiatami.
Płyta nr 2: Sunday. Spokojnie, to jeszcze ranek. Senny początek dnia i kawa z kardamonem na. Kardamon zbawienie działa na ból głowy i delikatnie orzeźwia. Miarowe stukanie w table w Monsoon Malabar w wykonaniu Bombay Dub Orchestra brzmi jak krople deszczu uderzające o przednią szybę samochodu. Taki dzień zaczyna się o 15, mamy na wszystko czas, jeszcze zdążymy odpisać na zaległe e-maile, zrzucić zdjęcia do komputera, pójść na spacer, nastawić pranie, poleżeć z książką. I już jest ciemno, już znowu jest noc, ale jak bardzo inna od tej poprzedniej.
Na składance Weekend in Bombay. jest wersja bardziej elektroniczna, niż ta powyżej. Płyta bardzo przyjemna, z nienajgorzej dobranymi utworami, co jest miłą odmianą w morzu różnych muzycznych składanek w stylu "Lazy Hours". Choć nie brakuje na tej płycie też smętnych bollywoodzkich podkładów, rzewnych zawodzeń kobiecych, zranionych głosów i tęsknych brzmień cymbałek, które wrzucam do folderu nazwanego NUDA. Tak, jak 8-letni chłopcy, którzy do takiego własnie wzgardzonego folderu wrzucali w tegoroczną noc wigilijną wszystkie inne prezenty, które nie były PSP.
czwartek, 10 grudnia 2009
My dad went holy/Mój tata został świętym
Zapytałam kilka dni temu znajomego z Kalkuty ot tak, co słychać. A on mi na to, że w sumie to nic specjalnego, poza tym, że mój tata właśnie został świętym. Więc odpisałam mu, że moja mama też właśnie została świętą.
Bo z pewnością została. 3 miesiące temu. Na zawsze chyba zapamiętam datę pogrzebu złożoną z samych dziewiątek. To, co w związku z tym czułam i czuję nadal jest nie do opisania, a przynajmniej nie tu. A na pewno jeszcze nie teraz. Nie umiem, choć chcę. Przymierzam się do napisania tu o mamie, ale za każdym razem poddaję się. Po co i tak smutnym ludziom przekazywać ten mój wielki smutek. To nie do blogowania temat. Ani do rozmów codziennych. Proste pytanie "co u ciebie?" stało się ostatnimi czasy kłopotliwe. Bo u mnie tylko jedno, a o śmierci ciężko mówić, także dlatego, że temat ten wywołuje u większości ludzi kolejno zakłopotanie, zmieszanie, próbę współczucia i zmianę tematu. Kiedy jeden znajomy chłopak z Bodhgai dowiedział się, co się stało, co kilka dni dzwonił, pytając "Aga, how do you feel? How is your dad? Can I do something for you? My mum sends you love." Inaczej, niż tu. Najwięcej zrozumienia dostałam od tych, którzy już stracili kogoś bliskiego. Sama kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy śmierć. Listopadowe święta były zwykle ponure, że najchętniej wyjeżdżałabym. Lubiłam tylko zapach lampek i widok łuny unoszącej się nad cmentarzem. Ale nie miałam z kim na tym cmentarzu rozmawiać. Teraz jest inaczej. Z drugiej strony trudno się przecież dziwić ludziom, których mechanizmy psychiczne obronne są chyba tak skonstruowane, że raczej unikać będą prawdziwego smutku. I nie można ich winić za to, że wolą cieszyć się życiem.
Temat śmierci tak nie nadaje się do blogowania, jak chyba nie do e-maila nadaje się historia śmierci taty tego znajomego z Kalkuty. Taty, który został świętym. Poszedł w góry, żeby tam umrzeć. Kiedyś był to zwyczaj często praktykowany w Indiach. Dziś spaść z góry w przepaść idą tylko ci, którzy z różnych względów nie chcą, by rodzina spalila ich ciało. Ojciec mojego znajomego nie chciał i zakomunikował to synowi. Bardzo mnie poruszyła ta historia, ale nurtuje mnie. Jest to też bardzo krótka historia, bo znajomy pisze, że na razie nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Later. Jakaś absurdalna metafizyka tego zwyczaju bardzo działa na moją wyobraźnię. Zastanawiam się, kiedy starszy człowiek czuje, albo wręcz wie, że to już? Że właśnie powinien się ubrać, wyjść i iść? (Moja mama nic nie wiedziała. A na pewno my nie wiedzieliśmy. I jeszcze miała tyle zrobić: pogratulować wnuczce dostania się na pedagogikę i poznać kolejne wnuki, usiąść w nowym fotelu, nakrzyczeć na ojca, że znowu usnął przed telewizorem, pojechać na wczasy nad morze, uszyć mi sukienkę). Podobno jakieś plemiona Ameryki Łacińskiej praktykują i dziś takie umieranie. A może są to Inuici? Eskimosi, którzy umierają na lodowej pustyni. Ale góry? Czy to jest forma samobójstwa? Nie jest to eutanazja, bo nie ma w tym udziału drugiego człowieka. Wszak przyśpiesza się koniec, spadając ze skały. Taki podróżnik wie dobrze, że kamień łatwo może odłamać się pod stopą. Wszak idzie świadomie ku końcowi, poddając się bezwiednie temu, co może się w drodze wydarzyć. I dlaczego?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.*
A przecież to ludzka sprawa – ta śmierć. Zdarzy się każdemu, tak jak zdarzyła się i tu, na blogu, kilka postów wcześniej, kiedy pisałam o śmierci wujka (starszego brata mamy), i potem, w lipcu, kiedy musiałam wrócić wcześniej z wakacji, żeby ostatni raz ucałować babcię (mamę mojej mamy). Więc powinnam się oswoić. Głupio to brzmi w tym kontekście - oswoić. Jakby chodziło o zdziczałego psa, który nieufny pałęta się po lesie, bo ktoś go tam przywiązał sznurkiem do drzewa, który on odgryzł, albo o fokę, którą gdzieś na Helu złapali pracownicy Fokarium, żeby rozmnożyć, a potem wypuścić na wolność ją i jej dzieci.
Więc nie umiem o tym napisać. Mogę powiedzieć tylko, że w pełni rozumiem już znaczenie słowa 'nieodwracalne'. I nie będę też mówić, że mama była najcudowniejsza z tymi swoimi słabościami i chorym sercem. I że nasze serca wprost krwawią z bólu i tęsknoty za nią i łzy nam lecą z oczu, kiedy myślimy o zbliżających się świętach. Bo przecież nie powiem tu też, że spora część rozmów rodzinnych krąży teraz wokół tego, w jaki sposób i w jakich okolicznościach mama właśnie nam się śniła i co chciała przez to powiedzieć, albo co akurat mówiła całkiem wprost. To są piękne sny. Mama mówi do nas ciągle – koniecznie np. radzi zrobić badanie krwi, odradza przeprowadzkę, pokazuje, do której szafki schowała taką blaszaną puszkę z etykietą "HERBATA INDYJSKA", której szukaliśmy kilka dni. Taką mamy komunikację. Jest taki młody człowiek, dziennikarz, który określa się jako "katol z betoniarki" (sam tak na swoim blogu napisał), nazywa się Szymon Hołownia. Nie zgadzam się ze wszystkim, co pisze, bo to jednak - jak napisałam – młody człowiek. Ale w książce, którą właśnie połknęłam i wracam do niej ciągle pt. "Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" twierdzi, że trzeba dać zmarłym pójść w swoją stronę, którąkolwiek bądź, nie trzymać ich przy sobie, nie prosić o radę, nie zadawać pytań, licząc, że odpowiedzą nam np. we śnie. Nie pytamy, ale otrzymujemy odpowiedzi. Niektórzy uważają, że te sny to tylko projekcja naszych myśli wymieszanych ze wspomnieniami. Może i tak. Ale ja wiem, że mama dalej ma na nas oko, dowodzi i dzielnie zarządza rodziną – tylko że z naszych snów. Dzięki, mamo.
I jeszcze zacytuję fragment wiersza Margaret Atwood z tomu NAMIOT.
Wiersz ma tytuł "Przywróćcie Mamę: Inwokacja"
Przywróćcie Mamę,
piekącą chleb Mamę,
w wykrochmalonym fartuszku w kratkę,
takim, jak fartuszki, które szyliśmy dla niej
na zajęciach praktycznych
i wręczaliśmy jej jako niespodziankę
na Dzień Matki
Mamę, która nie miała pracy
bo i po co miałaby mieć (...)
która uśmiechała się słabym uśmiechem roboczego wołu na uwięzi,
gdy przemykaliśmy koło niej,
przepełnieni pewnością i pogardą,
i silnym postanowieniem, by nigdy nie być jak ona.
(...)
Brak nam Ciebie, Mamo,
chociaż besztano cię z niezłym zyskiem w czasopismach i książkach
za kompletne psucie swoich dzieci
– czyli nas –
nie dość mocnym ich kochaniem,
kochaniem ich zbyt bardzo,
zbyt silnym domaganiem się, by cię kochały,
jakąś dysfunkcją w kochaniu
* Cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej "Nic dwa razy się nie zdarza"
Fot. Kwiaty w ogrodzie Ś.P. dziadka mojego chłopaka.
Bo z pewnością została. 3 miesiące temu. Na zawsze chyba zapamiętam datę pogrzebu złożoną z samych dziewiątek. To, co w związku z tym czułam i czuję nadal jest nie do opisania, a przynajmniej nie tu. A na pewno jeszcze nie teraz. Nie umiem, choć chcę. Przymierzam się do napisania tu o mamie, ale za każdym razem poddaję się. Po co i tak smutnym ludziom przekazywać ten mój wielki smutek. To nie do blogowania temat. Ani do rozmów codziennych. Proste pytanie "co u ciebie?" stało się ostatnimi czasy kłopotliwe. Bo u mnie tylko jedno, a o śmierci ciężko mówić, także dlatego, że temat ten wywołuje u większości ludzi kolejno zakłopotanie, zmieszanie, próbę współczucia i zmianę tematu. Kiedy jeden znajomy chłopak z Bodhgai dowiedział się, co się stało, co kilka dni dzwonił, pytając "Aga, how do you feel? How is your dad? Can I do something for you? My mum sends you love." Inaczej, niż tu. Najwięcej zrozumienia dostałam od tych, którzy już stracili kogoś bliskiego. Sama kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy śmierć. Listopadowe święta były zwykle ponure, że najchętniej wyjeżdżałabym. Lubiłam tylko zapach lampek i widok łuny unoszącej się nad cmentarzem. Ale nie miałam z kim na tym cmentarzu rozmawiać. Teraz jest inaczej. Z drugiej strony trudno się przecież dziwić ludziom, których mechanizmy psychiczne obronne są chyba tak skonstruowane, że raczej unikać będą prawdziwego smutku. I nie można ich winić za to, że wolą cieszyć się życiem.
Temat śmierci tak nie nadaje się do blogowania, jak chyba nie do e-maila nadaje się historia śmierci taty tego znajomego z Kalkuty. Taty, który został świętym. Poszedł w góry, żeby tam umrzeć. Kiedyś był to zwyczaj często praktykowany w Indiach. Dziś spaść z góry w przepaść idą tylko ci, którzy z różnych względów nie chcą, by rodzina spalila ich ciało. Ojciec mojego znajomego nie chciał i zakomunikował to synowi. Bardzo mnie poruszyła ta historia, ale nurtuje mnie. Jest to też bardzo krótka historia, bo znajomy pisze, że na razie nie jest w stanie powiedzieć nic więcej. Later. Jakaś absurdalna metafizyka tego zwyczaju bardzo działa na moją wyobraźnię. Zastanawiam się, kiedy starszy człowiek czuje, albo wręcz wie, że to już? Że właśnie powinien się ubrać, wyjść i iść? (Moja mama nic nie wiedziała. A na pewno my nie wiedzieliśmy. I jeszcze miała tyle zrobić: pogratulować wnuczce dostania się na pedagogikę i poznać kolejne wnuki, usiąść w nowym fotelu, nakrzyczeć na ojca, że znowu usnął przed telewizorem, pojechać na wczasy nad morze, uszyć mi sukienkę). Podobno jakieś plemiona Ameryki Łacińskiej praktykują i dziś takie umieranie. A może są to Inuici? Eskimosi, którzy umierają na lodowej pustyni. Ale góry? Czy to jest forma samobójstwa? Nie jest to eutanazja, bo nie ma w tym udziału drugiego człowieka. Wszak przyśpiesza się koniec, spadając ze skały. Taki podróżnik wie dobrze, że kamień łatwo może odłamać się pod stopą. Wszak idzie świadomie ku końcowi, poddając się bezwiednie temu, co może się w drodze wydarzyć. I dlaczego?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.*
A przecież to ludzka sprawa – ta śmierć. Zdarzy się każdemu, tak jak zdarzyła się i tu, na blogu, kilka postów wcześniej, kiedy pisałam o śmierci wujka (starszego brata mamy), i potem, w lipcu, kiedy musiałam wrócić wcześniej z wakacji, żeby ostatni raz ucałować babcię (mamę mojej mamy). Więc powinnam się oswoić. Głupio to brzmi w tym kontekście - oswoić. Jakby chodziło o zdziczałego psa, który nieufny pałęta się po lesie, bo ktoś go tam przywiązał sznurkiem do drzewa, który on odgryzł, albo o fokę, którą gdzieś na Helu złapali pracownicy Fokarium, żeby rozmnożyć, a potem wypuścić na wolność ją i jej dzieci.
Więc nie umiem o tym napisać. Mogę powiedzieć tylko, że w pełni rozumiem już znaczenie słowa 'nieodwracalne'. I nie będę też mówić, że mama była najcudowniejsza z tymi swoimi słabościami i chorym sercem. I że nasze serca wprost krwawią z bólu i tęsknoty za nią i łzy nam lecą z oczu, kiedy myślimy o zbliżających się świętach. Bo przecież nie powiem tu też, że spora część rozmów rodzinnych krąży teraz wokół tego, w jaki sposób i w jakich okolicznościach mama właśnie nam się śniła i co chciała przez to powiedzieć, albo co akurat mówiła całkiem wprost. To są piękne sny. Mama mówi do nas ciągle – koniecznie np. radzi zrobić badanie krwi, odradza przeprowadzkę, pokazuje, do której szafki schowała taką blaszaną puszkę z etykietą "HERBATA INDYJSKA", której szukaliśmy kilka dni. Taką mamy komunikację. Jest taki młody człowiek, dziennikarz, który określa się jako "katol z betoniarki" (sam tak na swoim blogu napisał), nazywa się Szymon Hołownia. Nie zgadzam się ze wszystkim, co pisze, bo to jednak - jak napisałam – młody człowiek. Ale w książce, którą właśnie połknęłam i wracam do niej ciągle pt. "Tabletki z krzyżykiem. Pierwsza pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" twierdzi, że trzeba dać zmarłym pójść w swoją stronę, którąkolwiek bądź, nie trzymać ich przy sobie, nie prosić o radę, nie zadawać pytań, licząc, że odpowiedzą nam np. we śnie. Nie pytamy, ale otrzymujemy odpowiedzi. Niektórzy uważają, że te sny to tylko projekcja naszych myśli wymieszanych ze wspomnieniami. Może i tak. Ale ja wiem, że mama dalej ma na nas oko, dowodzi i dzielnie zarządza rodziną – tylko że z naszych snów. Dzięki, mamo.
I jeszcze zacytuję fragment wiersza Margaret Atwood z tomu NAMIOT.
Wiersz ma tytuł "Przywróćcie Mamę: Inwokacja"
Przywróćcie Mamę,
piekącą chleb Mamę,
w wykrochmalonym fartuszku w kratkę,
takim, jak fartuszki, które szyliśmy dla niej
na zajęciach praktycznych
i wręczaliśmy jej jako niespodziankę
na Dzień Matki
Mamę, która nie miała pracy
bo i po co miałaby mieć (...)
która uśmiechała się słabym uśmiechem roboczego wołu na uwięzi,
gdy przemykaliśmy koło niej,
przepełnieni pewnością i pogardą,
i silnym postanowieniem, by nigdy nie być jak ona.
(...)
Brak nam Ciebie, Mamo,
chociaż besztano cię z niezłym zyskiem w czasopismach i książkach
za kompletne psucie swoich dzieci
– czyli nas –
nie dość mocnym ich kochaniem,
kochaniem ich zbyt bardzo,
zbyt silnym domaganiem się, by cię kochały,
jakąś dysfunkcją w kochaniu
* Cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej "Nic dwa razy się nie zdarza"
Fot. Kwiaty w ogrodzie Ś.P. dziadka mojego chłopaka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)