piątek, 30 września 2011

Indian Art in PL National Gallery/Nowa Sztuka z Indii


Przebrania, Nandini Valli Muthiah

Bardzo polecam wystawę w warszawskiej Zachęcie "Pokolenie przemiany. Nowa sztuka z Indii". Spodoba się nie tylko tym, którzy byli w Indiach i się nimi zachwycili, ale też tym, którzy są po prostu ciekawi tego, jak tworzą indyjscy artyści. Nie spodziewajcie się jednak przekrojowej wystawy ukazującej trendy we współczesnej sztuce. Trzeba raczej przygotować się na bycie zaskoczonym.

Byliśmy na wernisażu razem z Polą.



Jej też się podobało, ale tylko na początku, kiedy poznała swojego pierwszego hinduskiego kolegę w podobnym do niej wieku. Podobały jej się też przenośne składane stoliki będące jednocześnie tornistrami, z których korzystają hinduskie dzieci ze slumsów.





Mnie podobały się buty. Misternie wyszywane, z koralikami i cekinami. Dużo butów, na każdy dzień inne. Prawie tak, jak w mojej szafie, bo ja kocham buty. Z czego jednak połowa w mojej kolekcji była noszona raz lub najwyżej kilka razy. Ale są i takie, które są już całkiem znoszone, ale jakoś nie mogę ich wyrzucić. Ale Swati Khurana, autorka instalacji "Cykl miesięczny" chciała chyba swoimi butami powiedzieć, że każdego dnia c y k l u kobieta ma ochotę założyć inne buty. Prawda, że tak jest? Bywają takie dni, że żadne buty do niczego nie pasują, że nic z niczym się nie komponuje i nawet jeśli to Manolo albo paryska Marina to i tak wiemy, że dzisiaj nic z tego i że najlepiej byłoby nie wychodzić z domu. O tym, jak indyjskie kobiety znoszą trudne dni, pisałam kilka postów wcześniej. Dotyczyło to jednak głównie kobiet żyjących na wioskach i tych w tradycyjnych rodzinach. Kluczowe dla tej wystawy słowo - przemiana - bardzo dobrze widać właśnie w tej małej instalacji. Buty, które zawisły na ścianie, mimo, że misternie wykonane, co nawiązuje do tradycji, to jednak są w większości na wysokich obcasach, mają sprzączki, paseczki, gumki. Takie buty noszą od niedawna tylko nowoczesne dziewczyny w dużych miastach. Instalacja ta jest tym bardziej znacząca w kontekście przemiany społeczeństwa indyjskiego, że powstała na 50. rocznicę wynalezienia pigułki antykoncepcyjnej. Nie znam osobiście ani jednej kobiety, która głośno mówiłaby o tym, że stosuje pigułkę, ale może to dlatego, że znam głównie kobiety z tradycyjnych rodzin. I w tym właśnie rzecz, że zderzenie tradycji z nowoczesnością nie znajduje płaszczyzny porozumienia. To, co we współczesnych magazynach kolorowych dla kobiet wypisują młode dziennikarki nijak ma się do rzeczywistości kastowego społeczeństwa Indii, w którym zamiast pigułki stosuje się raczej aborcję dziewczęcych płodów po to, by uniknąć w przyszłości problemów z zapewnieniem posagu córce, co jest dla większości rodzin bardzo dużym wydatkiem. Mimo, że prawo zakazuje domagania się posagu od rodziny przyszłej żony, to praktyki takie są powszechne i akceptowalne.





Tytułowe pokolenie przemiany widać na zdjęciach Anaya Manna, który tak właśnie nazwał swój cykl. Sportretował głównie młodych ludzi w ich prywatnych sytuacjach - w domu na łóżku, na dyskotece, imprezie. To całkiem zwykli, niemal "europejscy" młodzi ludzie. Grają na gitarach, mają rewolucyjne plakaty, wiedzą, co się stało w mieście Bhopal. Wcale nie noszą sari ani kurt, nie malują kropek na czołach, nie mają w pokojach ołtarzyków i nie palą kadzidełek - chyba że po to, żeby odstraszyć komary.





Przemiana, która następuje w społeczeństwie Indii, jest zauważalna ale zastanawiając się nad wystawą wcale nie pomyślałabym, że chodzi w niej o to, "by zadowolić zachodniego konsumenta" - jak sądzi Dorota Jarecka z GW. Owszem są wątki, które pokazują, jak nowocześni są mieszkańcy Indii (np. wspomniany tytułowy cykl zdjęć Anaya Manna), ale przede wszystkim prace w Zachęcie pokazują Indie takie, jakie są, nic sobie nie robiąc z ewentualnych oczekiwań odbiorców wystawy. (Chyba od zawsze sztuka niewiele sobie robiła z oczekiwań odbiorców). Przyznam się, że obejrzałam wszystko dwa razy. Dlatego, że pomysł wybrania się na wernisaż z Polą okazał się nie do końca trafiony, bo podczas otwarcia w Zachęcie kłębiły się tłumy ludzi, było gwarno i głośno, błyskały flesze w twarze warszawskich celebrytów, a w dodatku DJ miksował indyjską muzykę, a gawiedź niecierpliwiła się, czekając na zapowiadany poczęstunek egzotycznych dań z Indii. Wszystko to sprawiło, że Pola szybko się zmęczyła i zaczęła marudzić, więc wyszliśmy, rezygnując z części wystawy, z oglądania filmów zwłaszcza. Ale wybrałam się na wystawę ponownie także po to, żeby ją lepiej zrozumieć. I utwierdziłam się w przekonaniu, że nie przemawiają do mnie zbyt mocno wątki historyczno-warszawskie, których jest sporo na wystawie. Dla Indusów to, że miasto zostało zburzone i tyle tragedii się tu wydarzyło jest faktem, którego jako dojrzali artyści goszczący w mieście z taką przeszłością nie mogli pominąć - stąd te nawiązania, stąd ściany z powypisywanymi skojarzeniami spotkanych na ulicy z miastem, co przecież, poza pomysłem, nie ma nic wspólnego ze sztuką indyjską. Stąd być może też różaniec z białych kulek, z których każda ma średnicę około pół metra. Dotarło do mnie też - banał - że Indie ciągle są bardzo różne. Pokuszenie się o ocenę, jakie są Indie, jest samo w sobie karkołomnym przedsięwzięciem, bo przecież każda twarz Indii jest prawdziwa, i jak powiedział kiedyś indyjski ekonomista i laureat nagrody nobla Amartya Sen "trudność w zrozumieniu Indii polega na tym, że jeśli jakaś opinia o tym kraju jest słuszna, to jednocześnie prawdziwe jest również jej zaprzeczenie".
Z jednej strony na wioskach kobiety rodzą dzieci na szmacie rozłożonej na glinianej podłodze w chacie - oglądamy kolejne fazy porodu na zdjęciach z cyklu "Narodziny", fotografki Gaurii Gill, a rodzącej radżastańskiej kobiecie pomaga jedynie inna kobieta, nie ma narzędzi, leków, ani środków czystości - wszystkich atrybutów porodu szpitalnego, jedynie prześcieradła do owinięcia dziecka. Z drugiej - gdzieś w wielkim mieście jest bohaterka filmu Gitanjali Rao "Drukowana tęcza", staruszka mieszkająca z kotem na bardzo wysokim piętrze wieżowca cierpi z powodu samotności. Jej jedyną rozrywką jest przenoszenie się w wyobraźni do lepszych miejsc, kiedy ogląda rysunki na pudełkach od zapałek, które kolekcjonuje i którymi wymienia się z innym samotnym staruszkiem. Historia ta kończy się w bardzo wzruszający sposób. Choćby dla tego filmu (zdobył nagrodę Small Golden Rail w 2006 roku w Cannes) warto wybrać się na wystawę w Zachęcie. Trudno jednak powiedzieć czy akcja tej przepięknie animowanej opowieści dzieje się w Indiach, czy jest to obrazek z życia emigrantów indyjskich w Nowym Jorku lub w Londynie. A jeśli nie możecie przyjść do Zachęty, to koniecznie obejrzyjcie 15-minutowy film tutaj.
A zanim tam klikniecie, obejrzyjcie ten minutowy filmik, o wymownym dla mnie tytule "BLUE".


I jeszcze "Orange". Ani "Blue, ani "Orange" nie zobaczycie w Zachęcie. "Orange" nie został dopuszczony do obiegu przez indyjską cenzurę, ale dostał kilka międzynarodowych nagród. A pytanie "Have you ever been lucky in love?" niech dźwięczy wam w głowach. Hipnotyzujące.

2 komentarze:

Chihiro pisze...

Świetna relacja z wystawy. Ja mam często wrażenie, że polscy komentatorzy (profesjonalni i amatorscy) ustalają sobie z góry jakąż tezę, a potem próbują ją udowodnić, zamiast po prostu podejść z otwartością i brakiem oczekiwań. Tak jest właśnie z Indiami - są pewne oczekiwania wobec "egzotyki", a gdy nie zostaną spełnione, gdy okazuje się, że właściwie te Indie, Chiny czy jakikolwiek inny kraj jest też taki swojski, zwyczajny, znany nam, następuje rozczarowanie. Pięknie posłużyłaś się cytatem Sena :)

BLUE pisze...

Dzięki:) Bo komentatorzy i gazetowi recenzenci, zwłaszcza ci starzy - stażem i doświadczeniem, nie wiekiem - mają czasem za dużo backgroundu i to ich może zgubić. Baumanowskie kolekcjonowanie wspomnień z podróży też jest ciekawe jeśli mówimy o egzotyce. Jedziesz np. do Indii oczekując niecodziennych doznań, a okazuje się, że wszędzie ludzie mają podobne pragnienia, tak samo czują, tylko kultura narzuca im pewne - inne wzorce zachowania.