czwartek, 23 grudnia 2010

Priest in India/Podróżujcie

Indie mnie osaczają. Jakby mówiły: "Nie damy ci zapomnieć o nas! Nie możesz rezygnować z planów, podróży, marzeń i mrzonek!". Wyskakują z szafki, którą otwieram – wysypują się z niej prezenty od starych znajomych z Indii, boleśnie o tęsknocie za gwarem i zapachami przypomina też pusta tubka po żelu do mycia twarzy Himalaya, stojąca smętnie na półce w łazience. A mój profil na CS pokazuje, że właśnie jestem w Delhi – dostaje mejle od Hindusów z ofertami spotkań i noclegów (jakiś błąd systemu, zdarza się, kiedyś pokazywał np. że jestem USA).
Idę ulicą i widzę szyld "Upominki. Dewocjonalia". Wchodzę, bo mam kilka cioć, które zawsze się cieszą z prezentów zakupionych w tego typu sklepie. Ten akurat mieści się na Pradze Południe i jest najbardziej zaskakującym sklepem z dewocjonaliami, jaki kiedykolwiek widziałam. Spędzam tam dobre kilkanaście minut wybierając ekologiczną torbę - waham się pomiędzy wizerunkiem Marylin Monroe i Audrey Hepburn. W śmiesznie niskiej cenie kupuję w końcu Marylin, jako że zawsze miałam wrażenie, że byśmy się doskonale zrozumiały, gdybyśmy się poznały. Przy kasie zadziwia mnie widok kilku pudeł z indyjskimi kadzidełkami – są wszystkie odcienie zapachów. A tak mi ich właśnie przecież brakowało. Kupuję oczywiście, tym razem truskawkowe. Przy okazji pytam panią sprzedawczynię, czy wie, do czego te kadzidełka służą religijnym hinduistom. Nie wie. – Ja tam się nie interesuję. Ludzie biorą, no to mamy – mówi leniwie.


Wychodzę ze sklepu i biegnę do domu, bo zaraz ma przyjść ksiądz po tak zwanej kolędzie. Właściwie to nie biegnę, bo nie przepadam za tego typu wizytami dobrodusznych pasterzy liczących dusze parafialne i zabierających koperty. Kiedy docieramy pod budynek, z klatki wychodzi właśnie dwóch roześmianych księży. Spóźniliśmy się. Jeden z nich, młody, w ładnej i modnej kurtce, przyjemnie pachnący jakimiś korzennymi perfumami zawraca jednak do nas. W domu staje zszokowany przed moim wielkim niebieskim obrazem przedstawiającym Buddę i pyta, czy my jesteśmy jego wyznawcami.
– Nie całkiem. Lubię po prostu niebieski kolor i bywam w Indiach – rzucam, jakbym Indie co najmniej raz w miesiącu odwiedzała.
– O! Ja też byłem! Całą północ przejechałem, i jeszcze Madras i Katmandu. Żeśmy nocowali u takich braci w Old Goa. Pięknie było.
– Oo... – nie mogę wyjść z podziwu. Ksiądz w Indiach! Zapewne taka reakcja świadczy o moich ograniczonych horyzontach. Zapewne.
– No i rozumiem pani sympatię... – dzwoni telefon, ksiądz odbiera: – No co tam, dziecko? Co?! Nieee no, nie, nie i jeszcze raz nie. Proszę cię, nie. Dobrze, na razie, pa – wyłącza komórkę i wzdycha ciężko: – Klerycy... – A ja już go bardzo lubię.
Reszta wizyty upływa na wspomnieniach z Indii, wymianie anegdotek i polecaniu sobie różnych miejsc. Nóżka na nóżkę - machamy sobie. Moje w różowych skarpetkach, jego w nowiutkich, lśniących czarnych półbutach dobrej firmy.
– Jak psu buda miesiąc wakacji nam się należy no nie?
- To już coś - w miesiąc można trochę zobaczyć.
- Tak! Jedyna niegrzeszna przyjemność jaka nam została. Ale teraz to wy chyba nigdzie nie pojedziecie, co?
– Teraz nie, ale za jakieś dwa latka to tak.
– Trzeba! Koniecznie z dzieckiem jeździć dużo po świecie. Pamiętajcie!

Pamiętajcie o tym i wy i planujcie jak najwięcej podróży, robiąc postanowienia na kolejny rok. Z dziećmi czy bez, ważne, żeby z głową na karku, poczuciem humoru i dystansem do siebie i świata, oraz wesołych świąt także wszystkim życzymy:)

Brak komentarzy: