środa, 5 maja 2010

Back to Paris for a while/Taki sklep Tati



Wzruszyłam się. I znowu przez ten Paryż. Z niebieskiej reklamówki rzuconej gdzieś głęboko na dno szafy, głęboko - żeby jej nie widzieć i nie wzruszać się na jej widok - reklamówki z hasłem "Tati - La rue est a nous!" (Tati - ulica jest nasza!) wyciągnęłam stare płyty ze zdjęciami paryskimi. Płyty mają nadruk najpopularniejszego sklepu multimedialnego w Paryżu - FNAC. Wypalałam wtedy tam zdjęcia, bo nie miałam swojego laptopa, a bliski znajomy, który go miał, ciągle gdzieś jeździł, no tak, ludzie telewizji tak mają, że więcej ich nie ma niż są. Reklamówek od Tatiego miałam wiele, bo byłam wtedy taka biedna, że tylko w sklepie założonym przez tunezyjskiego emigranta Julesa Ouaki mogłam sobie coś kupować. Biedna ale szczęśliwa. Pensja z połowy etatu w instytucie badawczym ledwie starczała na kilkunastometrowy (żeby) chambre de bonne na 7 piętrze przy Avenue de Segur w luksusowej dzielnicy, położonej pomiędzy dwiema wieżami - Montparnasse i tą bardziej słynną.

Widok na dachy Paryża z apartamentu numer 23 (!).

Jak dla mnie ta pierwsza wieża jest zdecydowanie ciekawsza. Kinowo-knajpiany klimat i urokliwy mrok małych uliczek wciśniętych między stare kamieniczki powodował, że właśnie na Montparnassie często kończyły się moje wieczory. Tam też pożegnałam się z ulubionym znajomym, oddając mu na do widzenia mój nieskończony obraz. Obraz nie podobał mu się na żadnym z etapów powstawania, ale łaskawie powiedział, że owszem weźmie, ale schowa go w piwnicy. W ogóle nie podobało mu się, że wyjeżdżam. I mi też się to wtedy nie podobało. Na Montparnassie też miało miejsce ciekawe spotkanie z Frankiem, przyjacielem tego znajomego z telewizji, który nie mógł się czasem spotkać, choć się kilka godzin wcześniej umawiał i miał z tego powodu wyrzuty sumienia, więc wysyłał w zastępstwie właśnie Franka. Przez te zastępstwa zaprzyjaźniliśmy się z Frankiem. Ale wtedy, zwłaszcza tego dnia znajomy z telewizji poprosił, żebym w ramach zastępowania dodatkowo pocieszała złamane serce Franka. Ten jednak tego pocieszania już najwyraźniej nie potrzebował, bo właśnie liczył na to, że przyjdę z polską koleżanką Hanną, na którą leciał. Hanna była z Poznania i była szczupłą, wysoką blondynką o niebieskich, szeroko rozstawionych oczach, Hanna miała też przerwę pomiędzy jedynkami, dużo piegów i długowłosego chłopaka-metalowca, który raz nawet przyjechał w odwiedziny do Hanny. Wtedy Hanna pokłóciła się o pokoje z Dominiką, z którą mieszkała w domku na parterze. Hanna chciała się zamienić na większy pokój z dwuosobowym łóżkiem, ale Dominika nie chciała, bo właśnie zakochała się w takim Janku z Bydgoszczy, który pracował jako sprzątacz i nosił okulary z bardzo grubymi szkłami. No ale Hanna nie przyszła i chociaż Frank od początku wiedział, że nie ma szans z polskim metalowcem, to nie dawał za wygraną. Kiedy czasami jeszcze dzwoni, zawsze pyta, co u Hanny i czy mam z nią kontakt i głośno zastananwia się, czy Hanna ma jedno dziecko, czy może już dwoje i czy pracuje jako księgowa, czy raczej w jakiejś francuskojęzycznej firmie. Bo Hanna prócz urody miała jeszcze jeden wielki plus, bardzo ważny na początku pobytu we Francji, zwłaszcza dla nieco onieśmielonych Polaków pretendujących do bycia takim kimś, o kim czytali w liceum, kogo nazywa się emigrantem i kto jest biedny, ale romantyczny, czyta literaturę francuską i spotyka się z artystami francuskimi i jest jak taki pisarz czy inny Mickiewicz nawet. Zaletą Hanny było to, że świetnie mówiła po francusku. Najlepiej z nas wszystkich.

Spotkanie z Frankiem było więc tym razem męczące nieco. To było chyba kiedy szliśmy do Gaumonta, zobaczyć, co grają. Zadzwonił ten kolega od obrazu, mówiąc, że właśnie jest na Montparnassie i czeka na mnie i gdzie ja jestem. Zażyłość z Frankiem była wówczas w mało rozwiniętym stadium, więc wolałam towarzystwo kolegi od obrazu. A jako, że obaj są Francuzami, nie mogłam z tym od obrazu rozmawiać swobodnie przy tym znajomym znajomego z telewizji. Rzecz polegała na tym, by delikatnie spławić Franka, a płynnie przeskoczyć na spotkanie z czekającym gdzieś, być może za rogiem, kolegą od obrazu. Połączenie towarzystw nie wchodziło w grę, gdyż spotkanie obu panów mogło skończyć się katastrofą dla wszystkich. Katastrofą powstałą w wyniku zetknięcia się krańcowo różnych światopoglądów, kolorów skóry i orientacji. I właśnie kiedy tak chciałam, żeby Frank zniknął i kiedy miałam już wrażenie, że sytuacja skończy się jednak katastrofą i że ci, do których spotkania nie chciałam dopuścić, zaraz na siebie wpadną, i że - jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - misterny plan zostanie pokrzyżowany przez złośliwy los, właśnie wtedy stała się rzecz dziwna. Przed naleśnikarnią na rogu, tuż przy wyjściu z metra Montparnasse Bienvenue zatrzymał się samochód. Czarny. Postał chwilę, jakby na nas patrzył, zjechał na chodnik, a po chwili wysiadła z niego bardzo wysoka dziewczyna z bardzo długimi, ciemnymi, kręconymi włosami. Była o jakąś głowę wyższa od mierzącego 180 centymetrów Franka. Podeszła do nas - właśnie staliśmy w kolejce po crepesy z pieczarkami i serem - zaczęła mówić coś do Franka, co brzmiało mniej więcej tak: Frank. Pojedź ze mną proszę. Musisz jej pomóc. Wiesz, że nie chodzi o mnie. Proszę.
I zaczęła płakać. Frank chwilę pomyślał, spojrzał gdzieś w bok, cmoknął mnie w policzek, A bientot, cherie, i wsiadł do tego czarnego samochodu. Jak w filmie jakimś. Kiedy już ochłonęłam, spotkałam się oczywiście z kolegą od obrazu, poszliśmy do kina na stary i smutny film o chłopcu, który przyjechał do Paryża z Afryki, ale tak bardzo tęsknił za domem, że z tej tęsknoty wszędzie widział tygrysy chyba. Albo jakieś inne dzikie zwierzęta, nie pamiętam już. Historia z dziewczyną nie dawała mi spokoju. Później Frank wytłumaczył mi, że to była jego była.



A w Tatim najczęściej kupowałam podłej jakości lecz piękną, bieliznę. Lubiłam też oglądać ludzi, którzy przychodzili do Tatiego. Była to kolorowa mieszanka emigrantów, która z całego Paryża i przedmieść przyjeżdżała do XIX dzielnicy. Wysiadali na parszywej, zawsze śmierdzącej i zaśmieconej stacji Barbes Rochechouart i szli wzdłuż ulicy Barbes, na której Tati wystawiał wielkie, drewniane skrzynki na kółkach, w których leżały towary po 1, 2, 3 lub 5 Euro. Tati był też fajny, bo miał stock. Jak się dobrze poszperało, można tam było znaleźć pogniecioną nieco, ale zawsze - torbę Pucca, klapki Etam, albo żółte Conversy. Torbę sprezentowałam bratanicy, klapki - przyjaciółce, a w tramkach sama biegałam. Tati miał upaść. Nie wiem, czy nadal istnieje.


Do sklepów - bo jest to kilka sąsiadujących ze sobą, wielkich, trzypiętrowych sklepów - mam sentyment z czasów, kiedy pomieszkiwałam na Rue Clignancourt, ulicy prostopadłej do Barbes. Na Na końcu ulicy był arabski bar, w któym w każdy piątek do zamówionej butelki czerwonego wina dodawano couscous z warzywami dla każdego chętnego. Knajpa zawsze wtedy pełna była kontestującej młodzieży nie jadającej mięsa, ale za to pijącej wino w dużych ilościach. Miłe to były wieczory, z Drumem w skrętach i kotami kładącymi się pod stolikami. Przy ulicy Clignancourt był też bar U Aliego, a nad nim mieściło się trzypokojowe mieszkanie Tomka i Kasi, w którym mieszkali różni Polacy. Kasia i Tomek to temat na zupełnie inną historię, powiem tylko, Tomek ukrywał się tam przed różnymi władzami (teraz jest już w zupełnie innym kraju, więc ta informacja raczej nie będzie pomocna ani jego rodzinie, ani żadnym służbom specjalnym), a Kasia pracowała jako guwernantka i w pewnym momencie nawet miałam ją zastąpić, ale jak zobaczyłam na czym polega praca z wcieleniem diabła w wieku lat sześciu, które nosiło imię Damien, podziękowałam za jej propozycję. W każdym razie Polacy z Paryża też wtedy robili zakupy w Tatim. Ileż to znajomości tam zawarłam, ileż spotkań. Polskość rozpoznawano we mnie dzięki wielkiej, białej płóciennej torbie z logo Fundacji Nasza Ziemia i hasłem "Recycling - to się wszystkim opłaca". Interesującą kategorią byli też pracownicy Tatiego - wszyscy czarni. Bardzo ładni byli zwłaszcza panowie w dziale z męskimi garniturami ze sztucznych materiałów za 30 Euro.


Wszystkie zdjęcia o zabarwieniu medycznym (Never have your period again, Trust him again, Act normal around your ex-husband's new boyfriend, Are you a gay? Find out now!) pochodzą ze sklepu przy galerii
Palais de Tokyo. Byłabym pierwsza w kolejnce w aptece, gdyby te specyfiki rzeczywiście istniały.

A te wspomnieniowe historie? Cóż, wszystko przez paryską plażę sezonową, której zdjęć szukałam na płytach ukrytych właśnie w torbie od Tatiego. Paris Plage wygląda właśnie tak:

4 komentarze:

chiara76 pisze...

lubię takie wspomnienia;)
A Tati znam znam;) pamiętam te tłumy grzebiące w koszach i szukające na wieszakach kreacji życia.
Mnie się Paryż kojarzy z pierwszym wyjazdem za granicę, no i z perfumami Naf Naf.

BLUE pisze...

wlasnie! Naf Naf - to tez czesta marka, ktora mozna bylo znalezc w koszach. biale spodnie mam do tej pory:)
paryz jako pocztek zagranicznych podrozy - mialas niezly start:)

Chihiro pisze...

Fantastyczny tekst, kojarze Tati takze z tych "lepszych" dzielnic, klientela taka sama. Ja tam nic nie kupowalam, w ogole w Paryzu malo kupowalam, ale kratki rozowo-bialej nie sposob nie skojarzyc.
Poza Naf Naf kojarza mi sie jeszcze perfumy Anais i Cacharel (moj pierwszy w zyciu stanik byl wlasnie firmy Cacharel) :) - jak juz jestesmy przy "pierwszych razach" :)
PS. Sklep przy Palais de Tokyo jest fantastyczny!

BLUE pisze...

Dziekuje, Chihiro:)
W ogole Palais de Tokyo jest bardzo interesujacym miejscem. Kiedys kupilam tam ksiazke 'Vous pouvez etre ce que vous voulez etre' wydana przez Phaidon. Taka mala, a jaka tresciwa, polecam:)