sobota, 27 listopada 2010

Queer-dream


Średniowieczne miasteczko Radda in Chianti w Toskani. Imię hinduistycznej bogini Radda w nazwie zobowiązuje - w mieście znalazłam hinduski znak Om, oraz indyjskie wyroby w maleńkich sklepikach pochowanych w wąskich uliczkach. Nie mogłam ich zbyt dokładnie oglądać, bo choć piękne, denerwowałam się ich ceną - pięć razy wyższą niż np. na Goa. Zdjęcie z honeymoonu.

Odkąd jestem mężatką, mam inne sny. Teraz pewnie niektórzy się skrzywią i pomyślą - o, zaczyna się - brak tematów przejawiający się opisywaniem snów. Może. Albo wejście w etap pisania na blogu o tzw. życiu, a nie o temacie, dla którego blog powstał (Indie - przypomnę). Pisanie o życiu uważam za nieco uwłaczające, o ile to, co się pisze nie jest naprawdę dobrą literaturą. Ot, pisanie pamiętnika. Tego chcę unikać, ale od czasu do czasu daję sobie pozwolenie i na takie słabości. Można nie czytać dalej. Ale jeśli czytacie, to dowiecie się, że inność wiązałabym raczej z tym małym, różowym i całkiem nowym oraz podobnym prawdopodobnie do mnie człowiekiem, w którego produkcję bardzo zaangażowało się ostatnio moje ciało (!). Może to wcale nie moje sny, ale jego? I bardzo dobrze, niech rozwija wyobraźnię już teraz. A może to joga ciążowa tak na niego wpływa? W każdym razie inność snów jest pozytywna i polega na tym, że śnione historie są fabularne i zupełnie - a tak zwykle ze snami bywa - nie mają związku w ogóle z tym, o czym myślę za dnia. Ale są jednocześnie odrealnione. Choć jedno przecież nie wyklucza drugiego. Niedawno na przykład śnił mi się taki querrowy sen. Byłam asystentem Hitlera. Byłam pięknym, aryjskim blondynem, nosiłam biały mundur marynarki wojennej z czarnymi wykończeniami (nawet nie wiem, czy takie mundury istnieją). W każdym razie bardzo lubiłam Hitlera, a właściwiej - lubiłem, i byłem mu bardzo oddany. Czytałem dokumenty, dawałem mu je do podpisu, jeździłem z nim na imprezy, widywałem Evę Braun. Byłem wiernym pracownikiem korporacji III Rzesza. I właściwie to tyle. Ten sen nie miał punktu kulminacyjnego, ani zaskakującego zakończenia. Po prostu był. Skąd się w mojej głowie wziął? Chyba stąd, że wcześniej próbowałam zrozumieć ludzi Hitlera i postawić się w ich sytuacji. Nie umiałam za bardzo. Brak empatii był chyba tak dojmujący, że przyszedł do mnie ten sen.

Albo taki. Jestem w Nowym Yorku. Pracuję w jakimś wieżowcu (WTC?) i zjeżdżam właśnie windą do baru na dole, żeby kupić kanapkę z łososiem. W barze sprzedaje hindus z wąsami, witamy się serdecznie i ucinamy sobie pogawędkę. Do baru przychodzą jacyś ludzie, mówią po polsku. Okazuje się, że to jacyś drobni przemytnicy – chcą mi sprzedać diamenty. Nie, dzięki. Z resztą, nie mam kasy przecież. Nie starcza mi na kanapkę, kupuję więc jakieś ciasteczka z bardzo wysoką zawartością związków chemicznych. Przemytnicy odchodzą, zostajemy sami z hindusem. Gadamy o czymś, nie pamiętam. Jeżdżą widny z przezroczystymi drzwiami, obserwujemy wysiadających. Dzwoni moja komórka, dzwoni budzik. Nuda - może przesadziłam z tą fabułą, był to sen z kategorii spokój zakłócany jedynie drobnymi, niewiele znaczącymi zdarzeniami.

W małżeństwie też panuje spokój. A raczej odczuwalna jest pewna rutyna i mniejszy poziom chaosu. Mieszczańskość w pełnej krasie, akceptacja pani sąsiadki ("Modliłam się za was, żebyście żyli razem długo i szczęśliwie, kochani!") i przytłaczające poczucie, że prawo jest po naszej stronie. Zupełnie niepotrzebnie przytłaczające, bo na pytania koleżanek z pracy "I jak?! Coś się zmieniło po ślubie?" muszę odpowiedzieć, że nic. Uczucie jest przytłaczające bo już nie trzeba kontestować i być alter i anty i wpadać w pułapkę podejścia "mam w dupie, co sądzi społeczeństwo i katolicka rodzina", nie trzeba tłumaczyć, że jesteśmy parą, ale na razie nie planujemy ślubu. Nic nie trzeba. Miękko i komfortowo, obrzydliwie zgodnie z normami, tradycją i zwyczajami, ku radości pragnących właśnie tego rodziców. Wszyscy też słyszeli, co powiedziałam podczas ceremonii i widzieli, że wyglądałam na szczęśliwą. Nie pamiętam, ale podobno ładnie wyglądałam, co zresztą widać na zdjęciach. W małżeństwie jest nudny spokój ducha. Odkąd byłam małą dziewczynką zadającą pytania, przerażała mnie wizja nieba, jako miejsca, w którym nic nie trzeba, bo nic się nie dzieje. I pytałam dorosłych, jak to możliwe, że człowiek nie nudzi się całą wieczność, bo nawet jeśli jest fajnie, to to fajnie kiedyś się przecież nudzi. Podobno każdy ma inne niebo, każdy ma takie, na jakie zasługuje i jakiego potrzebuje. Rozumienie kwestii transcendentalnych i duchowych jak widać ciągle przede mną.


Papieże, Buddy, Shivy, Maryjki, Wenus - na kogo tylko masz ochotę. Toskańskie San Gimignano zwane Manhattanem średniowiecza, który o poranku wygląda tak:


A wczoraj śnił mi się słoń. Mały niebieskawy słonik, który niesfornie biegał po podwórku w rodzinnej wiosce mojej mamy na Podlasiu. Słonik próbował dostać się do domu, ale domownicy bardzo się tego obawiali i zamykali przed nim drzwi wejściowe, okna na parterze i okno balkonowe na tarasie z tyłu. Słonik w końcu zasmucony usiadł na tylnych nogach na schodach przed wejściem, a uszy opadły mu smętnie na boki głowy. Wyglądał jak przerośnięty, zmęczony psiak, któremu ktoś zabrał właśnie kość. "Jest chory!" - pomyślałam. Wskoczyłam więc do mojego wielkiego czarnego Subaru Forestera i wepchnęłam słonika na tylne siedzenia. Ruszyliśmy. Słonik przesunął się na lewą stronę tak, że razem z nim na lewych kołach stanął samochód. Ale jechał dalej. I wtedy słonik zaczął wymiotować. Sen się skończył, kiedy z szafy obok łóżka skoczyła kotka, trafiając idealnie w wąskie miejsce na poduszce pomiędzy głową mojego małżonka a moją. Zawsze tak robi - nocą biega po szafach. Chociaż ostatnio jest spokojniejsza. Praskie podwórko chyba jej służy. Może tak, jak niektórym ludziom służy powrót do korzeni po latach? Kotkę znalazłam dokładnie dwa podwórka dalej kilka lat temu i śmiałam się, że właśnie załatwiam jej awans społeczny z Pragi do Śródmieścia. Tymczasem sama się zdegradowałam w kierunku odwrotnym. Nie można powiedzieć, że warszawska Praga jest bez wyrazu. Tyle, że to wyraz, który wymaga wielokrotnego sprawdzania w słowniku języka polskiego, ortograficznym oraz frazeologicznym i wyrazów bliskoznacznych. A kiedy wydaje się, że już wiemy, co nas może spotkać na rogu Ratuszowej i Inżynierskiej, to nagle wprost pod nasze stopy spada z czyjegoś okna z góry przecięty na pół obraz konia.

A propos obrazów - gdyby ktoś wybierał się do Kinoteki, to zachęcam do obejrzenia wystawy "Portrety Indii" Edyty i Łukasza Parzuchowskich. Do 4 grudnia.